czwartek, 2 października 2014

Zaprzepaszczone siły

Chyba kiepsko znoszę ostatnio samotność. Niby wszystko jest ok. Żyję, funkcjonuję w miarę normalnie. Wstaję rano, jem urozmaicone śniadania. Potem praca... praca... i jeszcze raz praca. Przez ostatnie miesiące to właśnie praca stała się moim "domem". Ciągnąłem dwa obszary jednocześnie, co wymagało ode mnie nieraz 14 godzin arbeitu, niemal dzień w dzień. Do tego w sporym stresie. Ale luz, to co robię sprawia mi satysfakcję, kocham też te zwariowane łobuzy z mojego team'u. W międzyczasie, łatając luki pomiędzy wszystkimi obowiązkami, starałem się powciskać w wolne miejsca różnego rodzaju wypady, spotkania czy inne aktywności, takie jak chociażby treningi do maratonu. 

Ale gdzieś w tym całym chaosie codzienności dochodzi mnie ta myśl. Że mam niemal 30' na karku. Że jestem sam. Nawet jeśli kogoś poznam- znów będę musiał tworzyć wszystko od nowa. Kolejna powtórka z rozrywki i kolejne utarte schematy, przez które trzeba przebrnąć kroczek po kroczku. Oczywiście, bez zapewnień, że tym razem to się na pewno utrzyma, że tym razem przetrwa i ocaleje. Bo takowych nie ma nigdy. Choć bawi mnie trochę myśl, że załóżmy stworzę kolejny związek w który włożę tyle serca i starań co (statystycznie) zawsze, znów miną 2-3 lata i wszystko rozpieprzy się z byle gównianego powodu (statystycznie). Jezu, będę miał wtedy ile... 34 lata? Można tak całe życie :-P

Ostatnio zadzwonił do mnie z życzeniami mój ojciec i pyta:
- Synu, no to kiedy ty się wreszcie ustatkujesz?
Odpowiadam szczerze, całkiem rozbawiony pytaniem:
- Tato, kurwa- ale ja już od bardzo dawna jestem tak mega ustatkowany, tylko te moje popierdolone partnerki coś nie bardzo...

No nic. Życie toczy się w tym całym burdelu swoim własnym rytmem. Nie ma co narzekać. Za minutę trzeba będzie wstawać i żyć.



czwartek, 11 września 2014

Bungee!

Skoczyłem. Bungee jest jedną z tych rzeczy, które mają mało wspólnego z pojęciem "zdrowego rozsądku". Instynkt przetrwania człowieka zwykle chroni przed czynnikami narażającymi go na niebezpieczeństwo. W grę wchodzi zapewne sprawa z przekazaniem genów- priorytet, dla jakiego organizm w ogóle funkcjonuje. Dlatego też większość ludzi nie bawi się w podobne "głupoty". Większość wybiera ów "zdrowy rozsądek". 

Taki skok to poniekąd "próba generalna przed samobójstwem". Umówmy się, że technicznie te czynności różnią się jedynie tym, że w przypadku bungee jesteś zabezpieczony liną. Masz świadomość, że nic ci się nie stanie... chyba, że zdarzy się wypadek. Dlatego niezależnie od tego, jak odważny jesteś- strach dogoni cię i tak. Jak to było w pewnym polskim filmie: "Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, wujka też- ale natury nie oszukasz!".

To co lubię w takich sytuacjach to obserwowanie reakcji własnego organizmu. Już kiedy przypinają ci uprząż zaczyna skakać adrenalina. Wiesz, że coś się święci. Spoglądasz na dźwig, który wyniesie cię w górę na ponad 90m., i zadajesz sobie pytanie: "I po co mi to?". Wchodzisz lekko chwiejnym, niezdecydowanym krokiem na rampę, która po chwili wystrzela w górę. Pierwsze co sobie uświadamiasz, to ciężar liny u nóg, która wraz z wysokością nabiera wagi i ściąga cię wyraźnie w dół. Dla mnie najgorszy był chyba sam wjazd. Pochylasz głowę i obserwujesz, jak cała rzeczywistość zaczyna się kurczyć. Patrzysz w górę... a dystans do pokonania jest jeszcze tak duży.

Na szczycie rampa zatrzymuje się. Z góry widać całą Warszawę. Instruktor otwiera bramkę i z obojętną miną oraz spokojem indyjskiej krowy w głosie mówi ci:
- Teraz podejdź do krawędzi. Trzymam cię z tyłu za uprząż, więc puść się rampy, rozłóż szeroko ręce. Jak tylko będziesz gotowy- wykonaj skok przed siebie płasko na brzuch; tak, jak chciałbyś rzucić się na łóżko

I to tyle. Dwa głębokie oddechy. Wypowiadam "ostatnie słowa": 
- No to dziękuję. Taaak... To skaczę.
W mojej głowie myśli przetaczają się lawinowo. Cały organizm napędzany przez instynkt przetrwania próbuje buntować się i krzyczeć, bym nie skakał. Czuje jednak, że te krzyki nie są w stanie się przebić nigdzie dalej. Bo moja motywacja jest zbyt silna- o tym marzyłem, po to tu przyjechałem. Wiem, jakiej nagrody mogę się spodziewać. Przypominam sobie, co powiedziałem przed chwilką instruktorowi- po takiej deklaracji głupio byłoby się wycofać.

Przechylam się do przodu i wybijam z rampy. Słyszę swoje myśli. Jestem w szoku, że spadam tak płasko i równo. Równiuteńko, prosto w dół. Uszy zatyka mi pęd powietrza, a wszystko co na dole zaczyna przybliżać się z zawrotną prędkością. I nagle to czuję. W sobie, we własnym wnętrzu. Absolutnie czysty i wolny stan umysłu. Nagle wszystko jest bez znaczenia. Moje problemy... czy teraz mam jakieś? Jutrzejsze stresujące spotkanie z dyrektorem regionalnym? Zawód miłosny? Cokolwiek?! I okazuje się, że nic nie ma. Jest tylko tu i teraz, zawieszone na cienkiej, sprężystej linie. Pozbawione pragnień, oczekiwań, swobodne i klarowne. W tym jednym momencie żyję naprawdę i w pełni, na 100%. Wydzieram się ile sił w płucach.

Po chwili czuję jak wyhamowuje mnie lina. Krew spływa mi do głowy. Wystrzelam do góry i tańczę w obrotach kilka razy. Już wiem, że tego dnia nie umrę więc zaczynam się śmiać. Dostaję strzału endorfiny. Opadam na materac i po chwili idę już w stronę Zu, która czeka przy barierkach. Trzęsą mi się nogi i ręce. Dostałem to, po co tu przyszedłem. Kilka sekund absolutnego oczyszczenia i wolności. Wyższy stan świadomości, ułamek absolutu. Orgazm to przy tym pikuś. 







                                                              Certyfikat pokonania strachu.
Nadany przez firmę BUNGEE JUMPING MARIO.
Zaświadcza się, że delikwent X.X., nieświadom tego co czyni, w wielkim strachu i cierpieniu, ale z godnością i honorem, bez płaczu i kleksa, wykonał skok na gumowej linie z najwyższego obiektu do bungee jumping w Polsce z wysokości 90 metrów!
Warszawa, 03.09.2014.

Jeszcze tylko skok ze spadochronem i mogę umierać spokojnie.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Zanik



                                                                   Tak po prostu.


wtorek, 26 sierpnia 2014

Szacunek Ludzi Ulicy


Scenka rodzajowa z pracy. Główne osoby dramatu: ja oraz nasz "znajomy" złodziej- Dresik, który regularnie kradnie nam kawy i w razie interwencji grozi wszystkim śmiercią lub co najmniej brutalnym pobiciem. Stoję za barem, do lokalu wpada Dresik i łapie za paczki z kawą.
- Eeeeeej panie kolego, weź zostaw te kawki, dobra?!!! - wydzieram się na pół sali i podbiegam do Dresa. Ten odkłada kawy z powrotem na półkę:
- No dobraaaaa...
- Dzięki. - rzucam.
- Proszę bardzo. - odpowiada Dresik i spokojnie wychodzi.
Kultura przede wszystkim. 150% dla mnie do Szacunku Ludzi Ulicy i co najmniej +50 do Respektu na dzielni. 



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

"Troszkę bardzo, z całej siły"

Za mną jakieś trzy parszywe dni. Niby miałem wolne, ale tak naprawdę nie robiłem totalnie nic. Zero sportu, integracji z ludźmi. Praktycznie leżałem tylko w łóżku i oglądałem filmy na kompie. Apatia pełną gębą. 

Porządkowałem swoje rzeczy, i w moim starym zeszycie znalazłem kartki z życzeniami od M., z różnych okazji: Walentynki, Boże Narodzenie, nasze rocznice... Przeczytałem tą z 3 marca 2014, z moich ostatnich urodzin. "I pamiętaj, że troszkę bardzo, z całej siły"- tak mówiła, kiedy chciała dać mi do zrozumienia, że mnie kocha. Wodziłem więc oczami po tym, co napisała i śmiałem się w duchu. Jakie to ma znaczenie, i jak się do tego odnieść, gdy praktycznie pół miesiąca później postanowiła się ze mną rozstać? Ile było prawdy w tych słowach? Czy w ogóle była w tym jakaś miłość, czy jedynie iluzja i zwidy? Po co też komuś serwować takie wyznania, skoro nie mają one najmniejszego pokrycia w rzeczywistości? Totalnie tego nie rozumiem. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa... W jakąkolwiek stronę by nie spojrzeć. Nie umiem teraz patrzeć na zjawisko "miłości" bez jakichś chorych pokładów krytycyzmu. Wystarczy, że obserwuję to co wydarza się wokoło mnie. F. niemalże się rozwodzi. Tyle mu przyszło z wesela na pełnej pompie i poprzedzających to trzech lat poznawania swojej uroczej partnerki. Dwa tygodnie temu przyszła do mnie G. Narzekanie na swojego faceta, wątpliwości, pytania bez odpowiedzi... A tyle tam przecież uczuć. Kilka dni wstecz byłem na kilku piwach w plenerze nad Wisełką. Spotkaliśmy się gromadą, nagle w trakcie podchodzi do mnie Z. i całuje mnie dosyć namiętnie w ucho. Wszystko fajnie, tyle że za nią stoi facet, z którym chajta się za kilka miesięcy. Na szczęście nie zauważa tego. Pytam ją, co się dzieje- odpowiada: "Wkurwia mnie już". 

W sobotę byłem świadkiem na ślubie cywilnym mojego basisty. Uśmiechałem się, ale patrzyłem na nich i czułem smutek w środku. Widziałem ich szczęście, to, jak się dogadują (są ze sobą bardzo krótko), ciepło uczuć w oczach. Zastanawiałem się, jak długo będzie im to dane... jak długo to wytrzyma. Czy tylko statystyczne trzy lata, czy całe życie? Zanim się sobą nie znudzą, nie poznają w pełni, zanim nie opadnie chemia, nie wypali się ogień? Jak zmienią się ich spojrzenia, gdy znienawidzą się i zaczną wypominać wszystko co złe na przestrzeni tych lat? Uśmiechałem się więc i w głębi serca życzyłem im, by takie rzeczy nigdy ich nie dosięgły. By byli zaprzeczeniem wszystkich złych spraw, jakie dostrzegam obok. Aby swoim życiem pokazali, że to ma po prostu jakiś sens... 



niedziela, 17 sierpnia 2014

Woodstock




Parę tygodni temu zaliczyłem mój trzeci w życiu Przystanek Woodstock... po 10 latach (sic!) od ostatniego. Nie ma co- czas leci. Aż ciężko uwierzyć, że to aż tak długi odcinek. Dobrze chyba jednak zrobić coś takiego- w sensie pewnego rodzaju "powrotu" w dane miejsce i okoliczności. Niby podobne położenie oraz warunki, ale dzięki temu naprawdę możesz zaobserwować ile zmian się dokonało i na zewnątrz, i w tobie samym. Mój pierwszy Wood to 2003 rok- ostatnie Żary. Nigdy nie zapomnę tego szału, klimatu, tej muzyki, fascynacji ludźmi, więzi i poczucia połączenia. Wsiąkłem wtedy w całą tą subkulturę, chłonąłem wszystko jak gąbka. Rok później- pierwszy Kostrzyn. Już nie było tak wesoło. Zacząłem dostrzegać to, czego nie odnotowałem rok wcześniej- tzw. "drugą stronę medalu"... pijanych ludzi, zaprzeczenie wartości które były mi bliskie, degenerację. 

Od tamtej pory minęło 10 lat. Zmieniło się wszystko, mój wygląd, charakter, styl życia. Z subkultury po prostu wyrosłem. Stałem się w pełni samodzielny, bardziej odpowiedzialny. Pojechałem więc na ten festiwal bez całego tego bagażu... ale też i bez większych oczekiwań. Postanowiłem jedynie być, doświadczać, patrzeć i słuchać wszystkiego tak, jak po prostu do mnie dotrze. Bez oceniania, wartościowania, prób uporządkowania całości. Zwolniłem hamulce i na te kilka dni zostawiłem gdzieś na boku totalnie całe moje "normalne" życie. Żyłem koncertami, spotkaniami ASP- bez większej potrzeby uzewnętrzniania się przed kimkolwiek. Zaliczyłem nawet dwukrotnie crowd surfing- co było poniekąd moim marzeniem. Ta chwila, gdy tłum mnie porwał, wyniósł na dwa metry do góry i mogłem zobaczyć na moment to wszystko: zachód słońca nad polem namiotowym, kolor nieba, kontrast lasu oraz 750 tysięcy osób, niczym bezkresne morze... I świadomość, że niczego w ciągu tych kilku minut nie możesz kontrolować, jesteś całkowicie uzależniony od innych. Pustka umysłu, chwili, surowość trwania. 

Uświadomiłem sobie, że to tego od jakiegoś czasu poszukuję. Pustki i wymiaru bezkresu, nieograniczoności. To stąd próby ucieczki w adrenalinę- paintball, ćwiczenia na siłowni, bieganie, marzenie o skoku ze spadochronem, czy na bungee. Odkrywanie przestrzennej muzyki, eksperymenty z "trującymi roślinami", wyjazdy w miejsca bez ludzi. Chcę znów przeżyć to, co kilka lat temu na Tarifie, gdy kąpałem się w oceanie. Zawisnąć gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią- bez możliwości kontrolowania czegokolwiek. Absolutny błogostan, wolność, bezwład. I przekonanie, jak mało rzeczy w tym życiu ma naprawdę wielki sens.



PS. Manu Chao rządzi.

niedziela, 27 lipca 2014

Festiwal hedonizmu

Bycie singlem to naprawdę zajebista sprawa. Przynajmniej do takich wniosków ostatnio dochodzę. I nie jest to wcale jakaś gadka auto-motywująca, by samemu w to stwierdzenie uwierzyć. Często spotykacie zapewne na swojej drodze ten typ osób, które z przyklejonym uśmiechem i lekko zgryzioną miną mówią, jak to wspaniale jest im bez żadnej połówki; by wieczorem dla odmiany- gdy nikt nie widzi- płakać sromotnie w poduszkę o kształcie penisa. No cóż, mnie to na bank nie dotyczy. Od rozstania z M. moje życie to jeden wielki, nieustający festiwal hedonizmu. Czuję się trochę jak Lester, główny bohater filmu "American Beauty", który w trakcie separacji z żoną powraca do swoich zainteresowań sprzed 'nastu lat, kupuje sobie samochód marzeń, zaczyna uprawiać sport, słuchać ukochanej muzyki czy popalać trawkę. I co najlepsze- przestaje dawać sobie wchodzić na głowę. 

Generalnie po rozstaniu są chyba dwie ścieżki postępowania lub radzenia sobie z tym faktem. Pierwsza jest raczej smutna, pełna dołów, upijania się do lustra i sromotnego wypłakiwania się w poduszkę o kształcie penisa (gdy nikt nie widzi). Druga za to jest totalnym katharsis, oczyszczeniem i zwykle ma pozytywne oblicze. I na taką strategię się nakierowałem. Wziąłem się za siebie, latam na siłownię, zacząłem robić rzeczy, których dotąd nie miałem okazji spróbować. Cieszę się życiem, spotykam nowych ludzi. Odzyskałem dawną pewność siebie, ale też nabrałem w jakiś dziwny sposób szacunku dla własnej osoby. Objawia się to tym, że przestałem tak cackać się z ludźmi jak kiedyś, uważać na każde słowo, by tylko kogoś nie obrazić, itd. Nie mam problemów z opieprzeniem kogoś, gdy coś mi sie nie podoba, nie trzymam wtedy języka za zębami. Coraz więcej wymagam i egzekwuję.  Nie wiem, z czego to się bierze. Może to jakaś świadomość wieku- dobijam do trzydziestki i chyba zrozumiałem, że nie muszę się liczyć już z każdym na swojej drodze. 

Często spotykam się ostatnio z B., i czuję, że dużo dają mi rozmowy z nią. Można powiedzieć, że jesteśmy na podobnej drodze, jeśli chodzi o tzw. "życiówkę". Podobne koleje losów w związkach, podobne zawirowania z rodziną, pracą itd. Jest to poniekąd ewenement w skali porównawczej do moich pozostałych znajomych, którzy mają już swoje "dojrzałe" sprawy w życiu, kredyty na dom, żony, rozwody, dzieciaki. A co za tym idzie- rezygnację z dawnych zainteresowań, stylu życia, nierzadko osobowości... Bo nie oszukując nikogo: kumple, którzy są moimi rówieśnikami przypominają mentalnie na dzień dzisiejszy starych pryków. Nic im sie nie chce, zapuścili się, brzuszki piwne w pełnej okazałości, a sens egzystencji sprowadza się do chlania i oglądania seriali w TV. Cholera, nie chcę tak skończyć. Chociaż z drugiej strony zastanawiam się, czy moja osoba, która pomimo wieku nadal podąża za swoimi pasjami, nie daje się udupić w świecie TeFauEnu i po prostu stara się żyć pełnią tego co ma- to czy nadal jest to budujące, czy już poniekąd żenujące. Bo żyjemy w społeczeństwie które narzuca nam pewne normy: do 25 roku życia obroń się, potem szukaj pracy, a do 30'tki ożeń się i miej dzieci. B. stwierdziła wczoraj, że burzymy te jebane statystyki- z tym, że jest to po prostu najwłaściwsza droga, jaką można obrać. Chyba jej w tym zaufam. 

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że centralnie nic nie muszę. Mogę- ale nie muszę. To duża różnica, i zaczyna mi się podobać taka perspektywa. Nie mam żadnego ciśnienia, podążam sobie spokojnie z nurtem i chyba pierwszy raz od długiego czasu czuję się z tym po prostu dobrze, komfortowo. Nie stawiam sobie sztucznych progów, biorę ile się da i nie oglądam za siebie. Reszta przyjdzie sama, w odpowiednim czasie. Tak, jak zawsze.