czwartek, 23 stycznia 2014

Przyjaźń po amerykańsku

W serialu, który aktualnie oglądam zjawisko przyjaźni między ludźmi ma- jak dla mnie- nieco dziwne oblicze. Para głównych bohaterek, takich psiapsiół od serca, życia i tequili spotyka się na przykład w windzie. Mają tylko dwie minuty, zanim kabina osiągnie docelowe piętro, więc próbują się sobie zwierzyć i zapytać o radę.
- Mój ojciec zostawił mnie gdy byłam mała. Opuścił moją matkę i założył nową rodzinę. Nie rozmawialiśmy przez 27 lat; teraz on pije i potrzebuje nowej wątroby. Tylko ja mogę być dawcą, ale przecież nic mu nie jestem dłużna. Co mam robić?
Psiapsiółka numer dwa przez chwilę słucha tego monologu z kamienną twarzą godną posągu z innej epoki, po czym wypala:
- Owen mnie oszukał, ale nie wie o tym, że ja to wiem. W sumie to było dosyć niewinne z jego strony. Sądzę, że nie chciał zrobić nic złego, ale i tak nie daje mi to spokoju. Myślisz, że powinnam mu powiedzieć?
Ta pierwsza kwituje to jedynie spojrzeniem przypominającym mocno zdziwionego szopa pracza. Żadnych słów, wymiany poglądów, czy przyjacielskiego poklepania po plecach dla dodania otuchy. Jedyny dźwięk, jaki wypełnia kabinę to krótki sygnał dzwonka obwieszczającego dotarcie windy do celu. Drzwi się otwierają, i obie dziewczyny rozchodzą się w swoich kierunkach. 

Przypomniał mi się przy okazji pewien film, i rozmowa od serca dwóch najlepszych kumpli. 
- Moja teściowa zrobiła mi wczoraj laskę. -mówi pierwszy z nich, z miną zdradzającą koszmar minionego wieczoru.
- Moja kiedyś kupiła mi wędkę. -z zadumą w glosie wzdycha drugi.
- Najgorsze było, kiedy już po wszystkim wytarła spermę papierem toaletowym i wrzuciła go do popielniczki. Próbowałem zgasić w niej papierosa... i nie mogłem.
- W tym rzecz Ferris, nie chcesz jej podpaść. Darmowe żarcie, dach nad głową, nie płacisz żadnego czynszu. Myślę, że jest tylko jedno wyjście z tej sytuacji...
- Jakie? -z nadzieją w głosie pyta Ferris.
- Nie wiem, tak tylko mówię. Prawdopodobnie jest jakieś jedno wyjście, ale nie wiem co to może być.
- Joan jest grubo po pięćdziesiątce. Stary, w życiu nie widziałeś takich żylaków
Rozmowa milknie, a obaj panowie pogrążają się w świecie własnych myśli. Jeden dopala papierosa, drugi patrzy się za okno auta. Po chwili idą na piwo do pubu po sąsiedniej stronie ulicy. 

To takie mocno "jednostronne" przyjaźnie. Żadna ze stron prawie nic z tego nie otrzymuje, ewentualnie poza korzyścią, że wygadasz się przed kimś innym. Bo to czasem faktycznie przynosi ulgę. Tylko czy nie jest to tak, że gada się w próżnię? Czy to, że gadasz równoznaczne jest z tym, że jesteś rzeczywiście wysłuchanym? Czy może jednak zarzucamy się jedynie monologami bez odpowiedzi? Ty powiesz swoją kwestię, a ja moją. I tyle w temacie, bo po co brnąć dalej?

Zastanawiam się ostatnio, czy w wieku "przed trzydziestką" ma się jeszcze przyjaciół. Bo na tym etapie zauważa się pewne różnice. Kiedyś byliśmy braćmi krwi i razem odkrywaliśmy świat. Dziś spotykamy się i prześcigamy w narzekaniach, kto ma gorzej, lub kto ma bardziej skomplikowaną sytuację. Może potrzebujemy się nie po to, by się wspierać, pomagać, radzić wzajemnie... Potrzebujemy się, by w oczach i problemach drugiego dostrzec tą myśl: "Na szczęście nie mam tak przejebane jak on". To jest karma trzydziestolatków dzisiejszego świata. Twoje złe wiadomości są moim izotonikiem, batonem energetycznym tego, że trwam i brnę umazany w gównie dalej, przed siebie. Ty też, mój drogi przyjacielu jesteś umazany tym samym gównem. Tylko ty już w nim toniesz; ja jeszcze walczę, zanurzony po kolana.

Zresztą, co ze mnie ostatnio za przyjaciel... T. ma rocznego syna, którego nie widziałem nawet na oczy. Z F. nie rozmawiałem już od dawna i nie wiem, jak mu się żyje. G. nie odpisuję na sms'y. Z D. straciłem jakąś więź i nić porozumienia. K. dostaje ode mnie tylko krótkie strzępy informacji. Fejsbukowe ochłapy, podobnie jak M. i K. Z kolei A.- po iluś latach znajomości- nawet nie wie, że żyję. Nie wspominam już o pozostałych, dla których totalnie nie mam czasu. Bo tyle pracuję, bo nie mam sił na spotkania, bo myślę o wszystkich tych rzeczach, jakie mam do zrobienia. Taki to ze mnie wzorowy przyjaciel jest. Nie polecam serdecznie.

niedziela, 12 stycznia 2014

Gitara

Moją pierwszą gitarą był granatowy rzęch polskiej produkcji (prawdopodobnie Defil z lat 70'tych, niestety nie zachowały się na niej żadne oznaczenia firmowe, czy chociażby rok produkcji), którą kupiłem od znajomego za 50 zł i symbolicznego browara. Pamiętam ile frajdy dawało mi jej odrestaurowanie: rozkręciłem ją całościowo, oszlifowałem, wymieniłem niektóre części, zaś kumpel starał się uratować elektronikę (no, raczej jej skąpe resztki). Przez parę dni malowałem ją spray'em na balkonie naszego mieszkania na czwartym piętrze: gryf i korpus na biało, a maskownica, klucze, mostek oraz detale na czarno. Nie przeszkadzało mi to, że odległość strun od gryfu w niektórych miejscach zbliżała się do 6 mm (nie dało się grać solówek), ani nawet to, że po podłączeniu do wzmacniacza wydawała z siebie gromkie pierdzenie, zamiast jakiegokolwiek czystego brzmieniowo dźwięku. Była to moja wielka miłość: kulawa, zniszczona, ale za to z duszą. Z tyłu korpusu widnieją podpisy moich znajomych (miałem w pokoju charakterystyczną półkę obok kanapy- podczas siadania często uderzało się w nią głową, i każdy kto dostąpił tego zaszczytu mógł się podpisać na gitarze markerem). Do dziś stoi gdzieś za szafą w moim starym domu. Czysty sentyment. 



Drugie wiosło (zarazem pierwsze z prawdziwego zdarzenia) nabyłem za kasę przywiezioną z pracy na plantacji tytoniu w Niemczech. Był to kupiony w Olsztynie Washburn X-series: piękny, czarny stratocaster. Dopiero po latach zrozumiałem, że nie jest to do końca manualnie mój typ: cholernie ciężki, niezbyt wygodny, zwłaszcza dla prawej dłoni. Zaletą był cieniutki gryf, co w porównaniu do mojego starego Defila było jak przesiadka z Malucha do Mercedesa. Oczywiście w momencie zakupu moja wiedza na temat gitar elektrycznych była cienka jak śrucik: nie wykryłem wady siodełka pierwszej struny (irytujące brzęczenie na pierwszych progach), słabego zamocowania gniazda, czy braku uziemienia. Wybrałem ją, bo z wszystkich gitar dostępnych w salonie ta przemówiła do mnie najbardziej. Więc pomimo licznych wad kochałem ją miłością bezwarunkową i ślepą. Walczyłem z nią długo i wytrwale, zaś ona odpłaciła się tym, że odkryłem w sobie umiejętność komponowania. Sprzedałem ją jakiś miesiąc temu, by mieć kasę na lepsze wiosło, docelowe. Nie ukrywam, że w momencie przekazywania jej nowemu nabywcy było mi trochę smutno. Jakby na to nie spojrzeć, służyła mi przez dobre 7-8 lat. 



Po miesiącu poszukiwań postanowiłem zainwestować w Ibaneza SA360. Nie ma co ukrywać: miłość od pierwszego wejrzenia. Drugi, lub trzeci model jaki wypatrzyłem w katalogu Thormanna, i który okazał się strzałem w dziesiątkę. Wraz z kumplem ogrywaliśmy wiosła w jednym z większych sklepów- chyba z 15 różnych gitar, z tzw. "górnej półki": Fendery, Jacksony, Gibsony, PRS, ESP, których cena nie schodziła poniżej 1800 zł, ... i które brzmiały jak (za przeproszeniem) kupa. Na sam koniec wzięliśmy tego upatrzonego przeze mnie Ibaneza, podłączyliśmy do byle jakiego pieca i... wow. Czysty, klarowny dźwięk, grube brzmienie, moc. Wiosło jest wspaniale wykończone: czerwony, przypalany lakier, oraz obicia z macicy perłowej. Bezszumowe single oraz hambucker z odłączaną cewką w układzie SSH, do tego mahoń, zapewniający cudowne brzmienie. Kupiłem ją bez wahania, chociaż po wielu perypetiach w trakcie których uświadomiliśmy sobie chociażby przepaść, jaka dzieli ten sam model gitary ale w różnych wariantach produkcyjnych (w tym akurat przypadku: Indonesia VS Made in China).



Już dawno zakup jakiejś nowej RZECZY nie dał mi tyle radości. Ach, jaram się totalnie i nie mogę przestać grać!

czwartek, 2 stycznia 2014

Reset

                                     I ain't gonna spend my time wondering why I never made it, no
                                     I've already made it, yeah
                                     I ain't gona spend my days thinking about why I never made it,
                                     I never made it, I never made it...


Końcówka roku była dosyć dziwna. Mam wrażenie, że u każdej osoby z którą w tym czasie rozmawiałem działo się coś, co nie do końca podążało z kierunkiem, którego by się pragnęło. Jakieś krzywe akcje, nieporozumienia, zgrzyty i rozterki, rozstania, niespodziewane zakręty na linii losu. Więc to chyba dobrze, że ten rok już się skończył. Odczuwam pewien rodzaj specyficznej ulgi, mimo, że dla mnie samego ten '13-sty nie był wcale aż taki pechowy. Tuż po zmianie daty zawsze robiłem sobie w głowie symboliczne podsumowania, zestawienia i bilanse strat oraz zysków. Teraz jakoś nie mam na to totalnie ochoty...

Ostatnio ciągle słucham tego numeru, który wrzuciłem powyżej. Refren dzwoni mi w głowie i nagle dostaję jednego z tych małych, prostych olśnień. Jak często sami stwarzamy sobie blokady w głowach, przez które odpuszczamy i czegoś nie robimy? To się tyczy całokształtu rzeczy obok nas: wydarzeń, relacji z innymi, postaw wobec życia. Wszystkie te bariery sprawiają, że boimy się nawet wystawić nos poza przysłowiowe drzwi. Niepewność i obawy, ego, cholerna duma, upór, konformizm... Widzę to tylko po swoim przykładzie. Ile razy w połowie drogi powstrzymywałem się w obawie, że na przykład sobie nie poradzę? Lub gdy byłem na tyle sztywny, by nie złamać swoich przyzwyczajeń, nie ugiąć się i nie zareagować totalnie odmiennie. Gdybym naciskał pedał hamulca nieco łagodniej, zapewne udałoby mi się dokonać lub doświadczyć czegoś w znacznie większym stopniu. 

Nie chcę spędzać więcej czasu myśląc o tym, dlaczego czegoś nie zrobiłem, mimo, że miałem ku temu okazję. Nie chcę przegapiać momentów, zaniedbywać spraw oraz osób które kocham przez lenistwo, dumę czy wycofanie. Życie ucieka nam przez palce i trochę szkoda tracić je na bezsensowne problemy- także te, które sami sobie stwarzamy, niemal na własne życzenie. Bo nie stać nas na poświęcenie, ugięcie się czy elastyczność. 

Mam więc chyba swoje noworoczne postanowienie: robię totalny reset. Zostawiam poprzedni rok za sobą i zaczynam od białej karty. Bez powrotów, rozgrzebywania, niepotrzebnych analiz. Było- minęło, ruszam przed siebie. A Wam życzę dokładnie tego samego :)


czwartek, 26 grudnia 2013

Oczekiwania, rozczarowania

Nie jestem raczej największym fanem The Doors na świecie, ale pamiętam, że Św.P. Jimmy Morrison powiedział kiedyś coś takiego: "Kiedy inni oczekują od nas, że staniemy się takimi jakimi oni chcą żebyśmy byli, zmuszają nas do zniszczenia tego, kim naprawdę jesteśmy. To dosyć subtelny rodzaj morderstwa. Większość kochających rodziców i krewnych popełnia je z uśmiechem na twarzy". 

Oczekiwania. Zrób to, a nie tamto. Tak, a nie inaczej. "Powinieneś/musisz"- to takie moje dwa ulubione określenia. Kiedy je słyszę, to możesz mieć 99,8% pewności, że postąpię dokładnie odwrotniej, niż wskazuje sugestia. Bywa, że dostaję napadu śmiechu pełnego gorzkiej ironii, gdy patrzę na niektóre osoby ze swojego otoczenia, które tak desperacko potrzebują poczucia kontroli. Jak mocno się starają, by ich malutkie, poukładane życie nie wypadło im czasem z rączek. Jakiekolwiek nieprzewidziane wydarzenie, zachowanie, słowo lub gest wywołuje lawinę dramatu. I zaczynają się problemy. Nie potrafię zrozumieć tego, dlaczego tak bardzo pragniemy sobie podporządkowywać inne osoby. Po co dążymy do tej przewidywalności, wymodelowania czyjegoś charakteru, lub ograniczania systemem kar i nagród opartym na wytworzeniu w kimś odruchów Pawłowa? Nie zrobisz tego, co chcę? Dąsy, foch milczenie. I niby nic się nie stało, a zresztą: domyśl się. 

Zawsze jest tak samo. Zawsze są oczekiwania. I najczęściej te oczekiwania powodują rozczarowanie. Tak ciężko jest ludziom zaakceptować fakt, że nie wszystko musi być po ich myśli. Że życie przyniesie nam więcej niespodziewanych zwrotów akcji, niż chcielibyśmy. Z tym, że czyjeś rozczarowanie powodowane pulą oczekiwań nie powinno być naszym zmartwieniem. 



Patrzę na moje życie ostatnio, i coraz częściej wydaje mi się, że Pan Tyler Durden miał cholerną rację.


sobota, 21 grudnia 2013

Trainspotting

"So why did I do it? I could offer a million answers- all false. The truth is that I'm a bad person. But that's gonna change- I'm going to change. This is the last of that sort of thing. Now I'm cleaning up and I'm moving on, going straight and choosing life. I'm looking forward to it already. I'm gonna be just like you. The job, the family, the fucking big television. The washing machine, the car, the compact disc and electric tin opener, good health, low choresterol, dental insurance, mortgage, starter home, leisure wear, luggage, three piece suite, DIY, game shows, junk food, children, walks in the park, nine to five, good at golf, washing the car, choice of sweaters, family Christmas, indexed pension, tax exemption, clearing gutters, getting by, looking ahead, the day you die". /Mark Renton, Trainspotting./


Więc dlaczego to zrobiłem? Mógłbym podać milion odpowiedzi- niestety fałszywych. Tak naprawdę jestem po prostu złym człowiekiem. Ale to się nie zmieni- ja się nie zmienię. Nie powiem, że więcej czegoś takiego nie zrobię. Bo chcę żyć na sto procent. Doświadczać rzeczy, które mnie zadziwią, zatrzymają, zwalą z nóg. Wyzwolić się z kajdan, w które zakuwają mnie inni. Czuć wszystkie emocje, te złe i te dobre- w maksymalnym natężeniu. Tak, że będę krzyczał do księżyca. Że nie będę wiedział co robić. Aż krew w żyłach zabuzuje mi tak, jakby zaraz miały wybuchnąć. Aż upadnę i chwilę zajmie mi, by znowu powstać. Spalę za sobą niejeden most, bez strachu, bez oglądania się za siebie. Bez ograniczeń, żalu, zawiści, pretensji. Zagubię się celowo, zatracę, zniknę w chaosie i nadmiarze. Zgarnę ile tylko dam radę unieść a potem wrócę. I tak już na zawsze. Do dnia w którym umrę.


piątek, 13 grudnia 2013

Widokówki na lepsze jutro

                                           Takie są zwyczaje,
                                           taki porządek świata. Jeśli chciałbyś uciec,
                                           to daj mi swoje zbiory, zapisz w testamencie
                                           swoje zbiory pocztówek z miejsc, gdzie miałeś szczęście. 
                                                                                                                - Adam Wiedemann




PS. Wiem, Szaley... zerżnąłem od Ciebie.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Rodzina

Już od kilku dobrych lat poważnie zastanawiam się nad prawdziwym znaczeniem słowa użytego w tytule. Niby to jest przecież takie proste, jasne i klarowne. Więzy krwi, wspólne bicie serca, jeden za wszystkich- wszyscy za jednego... Sranie w banię, za przeproszeniem. Temat wraca do mnie regularnie co pewien czas. Kiedy tylko osiągam tu jakiś constans, dogadujemy się, nie kłócimy itd.- zawsze musi pojawić się rysa na szkle. Nie wiem, może tak to już po prostu jest? I mają tak wszyscy?

Nieważne. Rodzice to osoby które prawdopodobnie powinny znać nas najbardziej na świecie. I wypadałoby zapewne, by ta tendencja szła też w kierunku zwrotnym. W końcu dorastaliśmy przy nich, to oni nas wychowali i kształtowali. Czasem myślę sporo na ten temat, ale coraz częściej dochodzę do przykrego wniosku, że tak naprawdę w ogóle nie znam swoich rodziców. I o ich życiu nie wiem praktycznie nic. Jedna wielka czarna dziura, pełna nieposkładanych w chaosie strzępów informacji. Wydartych przez przypadek ochłapów, bez umiejscowienia w czasie i przestrzeni. Skrywanych fragmentów życiorysów, przemilczanych wydarzeń, kłamstw. Przez lata próbowałem dotrzeć do sedna na własną rękę. Byłem małym detektywem, przeszukującym zakamarki, kojarzącym fakty Sherlockiem Holmes'em. A i tak nie zdało się to na zbyt wiele. Co wiem? Praktycznie tyle, co nic. 

Rok urodzenia, miejscowość, poziom wykształcenia. Ostatni wykonywany zawód. A reszta- to po prostu błądzenie we mgle w której się zatracam, bo przestaję już powoli odróżniać, co jest prawdą; a która z pokazywanych mi twarzy to ta realna.W mojej rodzinie takie sytuacje to jakby pewien standard. Zaczynam postrzegać to, w czym żyłem i dorastałem tyle lat jako iluzję, fałszywą fasadę utkaną z mitów oraz miejskich legend. O pewnych rzeczach mówiło się półgębkiem, przy innych słyszałem tylko wykręty, wzajemnie wykluczające się urywki. A o kolejnych nie mam pojęcia w ogóle. Nie wiem nic o ich miłościach z dawnych lat, relacjach z rodzicami, fascynacjach i przygodach. Nie wiem, jakich posiadali przyjaciół, co czytali, o czym marzyli. Co próbowali robić ze swoim życiem, czego się imali, na czym zawiedli i jaką lekcję z tego wyciągnęli. Tak naprawdę nawet kiepsko znam okoliczności, w których się poznali. A ich wspólne życie będę do grobowej deski pamiętał jedynie jako ciąg kłótni, wzajemnych pretencji, oskarżeń. Niewiele ponad to. 

O tym, że na przykład moja matka powtarzała klasę dowiedziałem się w wieku 17 lat. I to w wyniku całkowitego przypadku. Potrzebowałem czegoś ze swojej teczki z dokumentami, i w trakcie jej poszukiwań natrafiłem na starannie ukryte świadectwa szkolne. Okazało się, że tak naprawdę oboje nie byli dobrymi uczniami. Mimo tego sami piłowali nas przez lata o każde niepowodzenie i nie dawali zbytnio szans usprawiedliwieniom. Jest w tym jakaś żenująca hipokryzja, kiedy okazuje się, że ten "wzór", pomnik oraz chodzący podręcznikowy przykład daleki jest od diamentu bez skazy. Fasada upada, maska traci na mocy. Potem ciężko odzyskać do kogoś szacunek, czy nawet zaufanie. I wcale nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie tej jedynej akcji. To tylko przykład. Zresztą- nawet w powyższym przypadku: nie ma nic złego w porażkach, czy umiejętności przyznawania się do błędów. One świadczą tylko o sile naszego charakteru. Upadliśmy, czegoś nas to nauczyło, po czym powstaliśmy silniejsi i jakoś te trudności przetrwaliśmy. Więc czy jest się czego wstydzić? Idealny wizerunek superbohatera na tym nie ucierpi, wręcz zyska. Problem tkwi w kwestii szczerości. Jeśli wymagamy jej od własnego dziecka, każemy mu się otwierać, rozmawiać oraz uzewnętrzniać- jak możemy mu potem spojrzeć w oczy bez cienia wstydu... gdy okazuje się, że sami nigdy nie pokazaliśmy mu swej prawdziwej twarzy?

Kilka dni temu odwiedziłem moją starszą siostrę. Pogadaliśmy trochę, po czym pokazała mi artykuł w sieci o moim dziadku, którego nie miałem okazji nawet zapamiętać- zmarł niecałe dwa lata po moich narodzinach. Czytałem i poniekąd przecierałem ze zdumienia oczy. Z jednego artykułu dowiedziałem się na temat własnego dziadka więcej, niż od mojego ojca przez całe nasze wspólne życie. Nie wiem do dziś, co tak naprawdę pomiędzy nimi zaszło... ale coś musiało być na rzeczy, skoro nawet autor pisze: "Z P. (moim ojcem) wymieniłem kilka maili, z których odniosłem wrażenie, że wspominanie postaci ojca go nie interesuje". Pewne sprawy zaczęły nabierać dla mnie sensu. To podobno po dziadku "odziedziczyłem" w genach wiele gestów, zachowań. Po nim mam włosy, zdolności lingwistyczne oraz muzyczne (sam nauczył się kilku języków obcych, był też multiinstrumentalistą). Jest też coś, co wbiło mnie dosłownie w ziemię...

Mam teraz prawie 29 lat i dowiedziałem się, że mój dziadek umarł na Alzheimera. Dowiedziałem się tego nie od ojca, czy kogoś z rodziny... a z głupiego artykułu, znalezionego przypadkiem gdzieś w sieci. 

                                                                   ...

Konkluzja. Nie umiem powiedzieć, czym są właściwie więzy rodzinne. Czy w przypadku moich rodziców o jakichkolwiek więzach może być w ogóle mowa? Ani ja, ani moja siostra nie potrafimy powiedzieć nawet, że mogliśmy na nich kiedykolwiek polegać, tak na maksa w stu procentach. Kiedy miałem 19 lat i musiałem zacząć się sam utrzymywać- nie mieliśmy ze sobą kontaktu prawie przez rok. Byłem daleko, w obcym mieście, a ich nie obchodziło to, że mogę nie mieć za co żyć. Przetrwałem to dzięki staremu pieczywu, które studenci wyrzucali do kuchni w akademiku oraz pasztetowi z Pamapolu ( 500 gram za 3 zł). Gdy moja siostra po wielu latach studiowania w końcu obroniła pracę magisterską i zadzwoniła się tym faktem pochwalić, usłyszała zamiast gratulacji: "Noooo, faaajnie. Szkoda, że tak późno". Kiedy zaś przed moim pierwszym maratonem powiedziałem im, by trzymali kciuki- uskrzydlono mnie tekstem: "No, obyś tylko ostatni nie przybiegł". Tak jest niemal cały czas. Constans. Wielokrotnie mam ochotę wydrzeć się, że skoro nie pomagacie nam w niczym- to, do cholery, nie krytykujcie. Tylko po co? Najciekawsze jest to, że całe życie robili wszystko, by nas odsunąć, odciąć. Skończyłeś 19 lat? Radź sobie sam. Więc zacząłem sobie radzić. Tak jak moja siostra. Oduczono nas proszenia o pomoc oraz okazywania słabości. I teraz, kiedy jesteśmy twardzi, zaprawieni, samowystarczalni- dziwią się, że nie chcemy być blisko, że się "nie otwieramy". 

Do tego wszystkiego coraz częściej zdaję sobie sprawę, że o swoich rodzicach nie wiem praktycznie nic. Są to dla mnie obce, nie znane jednostki- bo wydaje mi się, że nawet o moich przyjaciołach potrafię powiedzieć znacznie więcej- ot tak, na zawołanie. To przez nich boję się związków, zakładania rodziny, zobowiązań. Boję się świadomości tego, że dla swoich dzieci mógłbym być kiedyś dokładnie taki sam. I pytanie na sam koniec: jak mam zwyczajnie kochać bezwarunkowo kogoś, kto nie był ze mną szczery, kto nie pokazał mi swego prawdziwego oblicza?