piątek, 28 czerwca 2013

Trzy kartony vol. 2

Jestem samozwańczym Mistrzem Przeprowadzek. O wielkości mojej nowej domeny świadczy zarówno kategoria planowania, sprawności logistycznej jak i... częstotliwości. Właśnie wczoraj zaliczyliśmy drugą przeprowadzkę w ciągu niecałych dwóch tygodni (!) od poprzedniej. Lokum które dzielę z M. oraz Kotem- Knotem nawiedziły trzy plagi: Wilgoć, Grzyb i Pleśń. Okazało się, że nigdy nie należy lekceważyć potęgi żywiołów i matki natury. Nawet w bloku na łonie Wielkiego Miasta.

Na początku było superancko. Ogólnie nie mogliśmy się z M. nacieszyć, że w końcu zamieszkaliśmy razem, że mamy Kota, luz w prawie własnych czterech ścianach, kolekcję kubków, przypraw, alkoholi i te de. Do tego trafił nam się kapitalny właściciel- ukraiński olbrzym o (prawdopodobnie) gołębim sercu i służbowej (nadanej przez nas) ksywie: Jerzy Przyjaciel Młodzieży. Bo na Jerzego można liczyć:
- Wiesz Jerzy, przydałaby się nam komoda- mówię.
- Nie ma sprawy!- rzuca w pośpiechu, i następnego dnia mam już dwie. Internet? Żaden problem, macie hasło, raz-dwa. I reszta w ten sam deseń. 

Problemy zaczęły się, gdy spadły ulewy- lało dzień w dzień. Sporadycznie, cyklicznie, duży deszcz, mniejszy, kapuśniak lub wersja hard a'la strumień z armatki wodnej. I zauważyliśmy nad ranem, że obok ściany zbiera się wilgoć. Starliśmy, ale jakiś czas później pojawiła się znowu. Uznaliśmy, że rozprawimy się z tą manifestacją sił natury za pomocą technicznej myśli i nowoczesnych osiągnięć naukowych: zakupiliśmy więc w Real'owcu urządzenie zwane Pochłaniaczem Wilgoci.

Dzień później jestem w pracy i dostaję sms od M. Coś w stylu: "Wilgoci przybywa, ścieram i ścieram, ale to nic nie daje". Myślę sobie: dooobra, pewnie przesadza. Wieczorem się ogarnie... Okazało się, że wilgoć rozprzestrzeniła się na całą długość ściany. Kolejnego dnia czytam na wyświetlaczu komórki: "Mamy grzyba na ścianie". I następnego: "Otwieram wersalkę, a tam na płycie pilśniowej jest pleśń". Ja pierdolę. 

Dałem cynk Jerzemu- wparował z impetem, dokonał oględzin sytuacji, konsultacji technicznej z drugim Specjalistą marki Majster... Chwila żołnierskiej, lakonicznej negocjacji (rozprawa długa nie była) zaowocowała stwierdzeniem, że powodzian należy ratować. I że należy się zadośćuczynienie. Tak więc w tempie niemal ekspresowym przenieśliśmy nasz wesoły majdan dwa piętra wyżej do kawalerki o większym metrażu, z olbrzymim oknem, słonecznym widokiem, bez wilgoci, grzyba i innych atrakcji. Oraz za podobną cenę. Dobry deal. (Tryb ekspresowy został tu użyty nie przypadkowo: nowe klucze dostaliśmy wczoraj około 21', zaś dziś do godziny 12' wszystkie tytułowe "trzy kartony" wraz z Kotem wylądowały już na nowym miejscu). 

Mimo wszystko mam nadzieję, że następny post dotyczący przeprowadzki pojawi się na tym blogu za jakieś minimum 2-3 lata...


czwartek, 20 czerwca 2013

Trzy kartony

Dopiero konieczność przeprowadzki uświadomiła mi, jak duże ilości niepotrzebnych rzeczy posiadam lub gromadzę. Podczas pakowania się dochodzi do małej weryfikacji: co się przydaje, co zabrać, a czego nie. Tak więc w ostatecznym rozrachunku wyrzuciłem przynajmniej trzy worki totalnych śmieci. Natknąłem się na kopie umów ze starej pracy (sprzed 3-6 lat), potwierdzenia opłat za stancję na Gocławiu, kserówki oraz absolutnie zbędne notatki ze studiów... a także na ubrania w rozmiarze XXL z czasów, gdy ważyłem nieskromne 110 kg (szedłem nie na mięśnie, a na masę- zwłaszcza w okolicach sadła :)


Wszystkie rzeczy niezbędne udało mi się pomieścić w trzech kartonach, plecaku i dwóch torbach (nie wliczając w to oczywiście kompa, gitary, pieca, aparatu, namiotu i karimaty). Trzy kartony- cały mój dobytek, zgromadzony od 10 lat życia poza domem. Trochę to dołujące. Choć z innej perspektywy trzeba przyznać, że minimalizm ma swoje plusy- zwłaszcza gdy musisz przewieźć wszystkie graty z jednego końca miasta na drugi.


piątek, 14 czerwca 2013

Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia...

Prawie dwa i pół miesiąca zajęło mi znalezienie nowej stancji. W Wielkim Mieście teoretycznie nie powinno to stanowić aż tak wielkiego problemu- odpalasz gumtree i ogłoszeń jest multum. Ale najwidoczniej kategoria pt. nieruchomości również zdaje się potwierdzać regułę, że jeśli tylko nie narzekasz na brak kasy to możesz w Warszawie zrobić wszystko.

Ja niestety nadal "Reprezentuję biedę" (since '2011), dlatego mam ograniczony budżet i muszę się liczyć z każdą złotówką. Jako że ostatni raz aktywnie poszukiwałem stancji prawie 5 lat temu (wylądowaliśmy z A. na Gocławiu, potem był transfer po koleżeńsku na Żuliborz) optymistycznie zacząłem poszukiwania do sumy 450 zł. Bardzo szybko zweryfikowałem kwotę do 450- 500, potem o kolejne 50 zeta do góry, aż ostatecznie zamknąłem się w okrągłych 600. Nie ma zmiłuj. 

W końcu- bo zacząłem już tracić nadzieję- zacumowaliśmy z M. w kawalerce o przyjemnym standardzie na Gocławku, za 1000 zeta + drobne opłaty. Czyli jest koks. Wczoraj podpisałem umowę, uregulowałem płatności i odebrałem klucze. Momentalnie zeszło ze mnie całe nagromadzone ciśnienie, nerwy i niepokój. Bo takie właśnie były te ostatnie dwa i pół miesiąca. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć wątpliwości na tematy czysto egzystencjalne- prawdę w mig objawi wam piramida potrzeb Maslowa (konkretnie: jej podstawa). Wyobraź sobie, że grozi ci głód, lub zostajesz na plaży bez ubrania. Albo masz niepewną sytuację mieszkaniową- jak w tym przypadku ja. Uwierz, że ostatnią rzeczą jak ci przyjdzie do głowy będzie zdobywanie świata, realizacja szumnych marzeń, wspólna radość z wesołymi kompanami czy pisanie wierszy. 

Dobrze, że mam to już za sobą. Jutro czeka mnie jeszcze wielkie pakowanie. Szkoda, że nie liczyłem, ile kasy wydzwoniłem na same tylko ogłoszenia, lub ile różnych stancji udało mi się odwiedzić. Wiem, że było tego dużo. Bardzo dużo. W sumie sam proces poszukiwania lokum to ciekawa sprawa. Rozwija poglądowo i zmusza do elastyczności względem naprawdę różnych, czasem skrajnie odmiennych zjawisk. Tak więc zapraszam do wisienki na torcie- mojego TOP 10 przygód z kategorii: mieszkanie wynajmę!

Miejsce 10: Gdzie są zwłoki? 
Początek mojej podróży- z tego co pamiętam do była jakaś klita na Placu Grunwaldzkim. Facet pokazuje mi mieszkanie. Styl: mocny PRL. Meble pamiętające wczesnego Gierka, farba na ścianach z okolic stanu wojennego. Otwiera mój przyszły-niedoszły pokój, i... WTF? W kwestii wyjaśnienia: ciężko mnie obrzydzić. Wiele widziałem, pracowałem czasem w okropnym fetorze. Kiedy jem obiad swobodnie można mi opowiadać o sraniu, gównach, sobotniej sraczce czy rzyganiu. Nie ma problemu. Natomiast gdy uchyliły się tamte drzwi- pierwszy raz w moim życiu miałem ochotę z miejsca puścić pawia. Nie wiem, kto lub co tam umarło... ale smród był straszny. Zwłok niestety nie udało mi się zlokalizować. Podziękowałem.

Miejsce 9: Podłoga się wali, ale 800 zł musi być!
Solec, kolejne mieszkanie a'la upadek muru berlińskiego i "Wind of change". Pokój dosłownie 2-3 m2, na ścianie spore pęknięcie sięgające podłogi. W kącie grzyb i złuszczony tynk. Jestem zdezorientowany, bo w ogłoszeniu było 450 zł + drobne opłaty, natomiast właścicielka- baba marki Baba wypala z przekonaniem: 800 zł. Uwielbiam ludzi interesu. 

Miejsce 8: Miła i spokojna babcia... z alzheimerem.
Trafiłem pewnego razu na ciekawe ogłoszenie. Sparafrazuję. To było coś w stylu: "Wynajmę tanio pokój 300zł + gaz i prąd (woda w czynszu). Sąsiedni pokój zajmuje nasza 82 letnia babcia, którą chcemy by osoba wynajmująca doglądała i pomagała w prostych czynnościach (jedzeniu, chodzeniu i ubieraniu się). Babcia ma problemy z pamięcią, nie mówi, ale jest pogodna". Coś w ten deseń. W sumie tanio. Plus alzheimer w prezencie. 

Miejsce 7: Panie, to nie mój numer. 
Wchodzę na gumtree, i po kilku minutach znajduję ofertę idealną. Dzwonię:
- Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia o stancję, czy to jest jeszcze aktualne?
Gość po drugiej stronie odpowiada:
- No witam. Tylko wie pan... ja nie mam nic do wynajęcia. Ktoś mi od kilku tygodni jakiś głupi kawał robi, wpuszcza ogłoszenia na portal, podaje mój numer. I dzień w dzień tylko non stop telefon dzwoni. A ja nie mam żadnej nieruchomości panie... :)

Miejsce 6: Agencja.
Nie mam takich słów i przekleństw by zwymyślać godnie ten twór. Może brakuje mi wyobraźni, ale nie umiem zrozumieć, po co właściciele mieszkań, którzy chcą wynająć zwykły, przeciętny pokoik za 400-500 zł (co to za pieniądze?) zlecają takie rzeczy agencjom. Warunki korzystania z ofert agencyjnych są takie, że aby jedynie obejrzeć stancję- podpisujesz umowę i płacisz 200- 300 zł. Niezależnie od tego, czy się zdecydujesz. Agencja to zło. Agencjom mówimy stanowcze: NIE!

Miejsce 5: Ogłoszenia- perełki.
"Witam. Mam do wynajęcia pokój (wygląd normalny) w mieszkaniu dzielonym z sympatycznym i bezkonfliktowym właścicielem lat 49. Niekrępujący dostęp do łazienki, kuchni, korzystanie ze sprzętów AGD/RTV. Oferta jest tania, bo 250 zł/mc bez opłat. Od razu mówię, że szukam osoby pogodnej i tolerancyjnej, gdyż jestem naturystą odpoczywającym swobodnie po mieszkaniu. Tylko poważne oferty".

Miejsce 4: Ogłoszenia- perełki vol.2
"Cześć, dwie zwariowane studentki Ola i Marta (23 i 24 lata) szukają współlokatora do mieszkania. Jeśli jesteś stylistą gejem- to właśnie Ciebie szukamy! Nie ukrywamy, że zależy nam, byś od czasu do czasu zrobił nam włosy, paznokcie itp.".

Miejsce 3: kolejny raz... Agencja!
Agenci nieruchomości to cwane bestie. Nie pamiętam, ile razy naciąłem się na myk typu: w rubryce "wynajmujący" czarno na białym, jak wół- napisane: WŁAŚCICIEL. Dzwonisz... i kto? Taaaaak, kompletne zaskoczenie: AGENCJA! Czasem w pakiecie do w/w brak podstaw kultury i wychowania gratis. Dzwonię, po drugiej stronie odbiera typ:
- Halo, agencja nieruchomości, słucham?
Odpowiadam:
- Dzień dobry... Ahaaaa, agencja... To wie pan, dziękuję bard...
Nie zdążyłem nawet dokończyć: trzask słuchawki, zero dziękuję, zero do widzenia. Poczułem się jakby ktoś dał mi w mordę. Zwykle coś takiego po mnie spływa, ale tym razem dotarłem do jakiejś granicy. Dzwonię jeszcze raz. Odbiera ten sam automat:
- Halo, agencja nieruchomości, słucham?
Rzucam:
- Kultury trochę, chamie... 
Trzask słuchawki. Nie kryję nawet uśmiechu :)

Miejsce 2: Musisz poznać Bartka...
Ciekawa oferta na Placu Konstytucji. Pokój- fakt: klita marki klita, ale za 500 zł, z netem, a do tego wszędzie blisko. Nie ma minusów. Dzwonię pod numer, i przez 10 minut rozmawiam z kolesiem o imieniu Bartek. Okazało się, że jest poza Warszawą, więc daje mi namiar na kumpla ze stancji, Łukasza. Ugadujemy się, następnego dnia udaję się na miejsce. Wita mnie dwóch chłopaczków o smutnych twarzach i jeszcze smutniejszych spojrzeniach. Chwila konwersacji i rozgryzam sytuację. Na stancji rządzi Bartek. Mieszka tu 5 lat, jako jedyny ma kontakt z właścicielką... i ma ciężki charakter. Typu: nie zmyłeś kubka- odłączam ci internet, albo robię o 2:00 w nocy wjazd do pokoju oraz awanturę na pół bloku. Pierwszy z lokatorów ostrzega mnie i wyjawia, że odkąd się wprowadził to miał z Bartkiem spięcia każdego dnia przez rok. O byle co. W końcu wynikła mega sprzeczka i dlatego on się wyprowadza. Drugi zaś- Łukasz- cichym głosem nie zaprzecza, ale sili się na dyplomację:
- Wiesz... no nie chcę na Bartka gadać... bo ja tu jeszcze będę mieszkał. No on jest ciężki... ale wiesz, musiałbyś się przekonać sam, poznać Bartka... 
Fajna stancja- myślę sobie. I żal mi chłopaków. 
- Dobra, dzięki za ostrzeżenie chłopaki...

... i na sam koniec: deser!

MIEJSCE 1: Legia rządzi!
Mieszkanie na Gocławiu. Drzwi otwiera mi szczurkowaty typ. Oba przedramiona wydziarane: na lewym wielki napis LEGIA, na prawym mieszanka pit-bulla, pajęczyny i vide cul fide. All made by 'pijany kumpel z pierdla lub spod bramy. Pokazuje mi mieszkanie w stanie surowym, dosłownie gołe ściany, ale uspokaja:
- No łóżko sie wstawi, może jakoś komode też sie skombinuje, co nie?
Pytam o współlokatorów.
- No w jednym pokoju to mieszkam ja ze swojom pannom... a w tym drugim to mieszka jakiś koleś, 45 lat. Ale on sie nie myje i nie spszonta, to go chyba wywale, hłe hłe- demonstruje mi szeroki uśmiech z charakterystycznymi "przerwami na papierosa" co drugi ząb. 
Pytam czym się zajmują.
- No niczym, no na razie to siedzimy sobie, nie?
Tyle mi wystarczy. W głowie przemyka mi scenariusz, że wprowadzam się z całym inwentarzem. Pierwszy dzień: wieczorem brakuje gitary. Następnego dnia znika piec. Potem komputer i aparat. 
- No pszeciesz za coś trza żyć, co nie? - przekonuje mnie wyimaginowane widmo legionisty- fanatyka. 

Konkluzja: szukanie mieszkania to emocjonująca i pasjonująca przygoda. Pełna niespodzianek, zwrotów akcji, zaskoczeń. Jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Polecam każdemu.


czwartek, 30 maja 2013

Złoty paw i indian cień

Zawsze w chwilach, kiedy jest mi źle i totalnie do dupy, cofam się myślami do czasów mojego liceum. Nie wiem, czemu- robię to niemal automatycznie. Nie wiem też, czemu akurat tamten okres zapisał się w mej głowie jako rodzaj swoistego azylu bezpieczeństwa: takiej oazy spokoju i beztroski. Ze słodką 18' na liczniku też przecież mieliśmy swoje niby-problemy, kwasy, narzekania. Ale co tu dużo gadać: czym były tamte kłopoty w porównaniu z tymi, z którymi borykamy się teraz..? Chyba chciałbym mieć zawsze tylko takie zmartwienia, jak wtedy...

Więc uciekam. Zamykam oczy i uciekam, do moich myśli oraz bezpiecznych drzwi z napisem: liceum. Po chwili jestem tam, wśród pachnącej aury. W pokoju na rogatkach miasta, gdzie są zielone ściany, dywan, stara kanapa oraz fotel. W kącie pali się przyciemniana lampa, dając delikatne, żółte światło- idealnie współgrające z drewnem okiennic, żaluzjami bambusowymi, starym radioodbiornikiem z lat 60'tych, roślinami, książkami i kolekcją płyt winylowych. Z plakatu na ścianie spogląda na mnie koncertowe ujęcie Eddiego Vedder'a z Pearl Jam'u, opartego plecami o gitarzystę Mike'a McCready'ego. Tuż obok wisi mata trzcinowa, do której poprzyczepiane są szpilkami czarno-białe, własnoręcznie wywołane zdjęcia. Pełne plam, ubytków i kropek (bo odczynniki były stare). Tuż obok drzwi stoi dumnie czechosłowacka kopia Gibsona Les Paula- Jolana Diamant: najlepsza gitara elektryczna, na jakiej grałem w swoim życiu. Zaraz przy niej leży sobie kot. I śpi. Z głośnika komputera sączy się muzyka. Prawdziwa, autentyczna, a z perspektywy obecnych czasów: już legendarna. Izrael, Pearl Jam, Smashing Pumpkins, DAAB, Pidżama Porno, Marley czy Dżem.

Mam ogoloną na łyso głowę i siedzę w czarnym, wyciągniętym swetrze, który dostałem od G., gdy był pijany. Popijam herbatę z miodem i malinami. Rozkoszuję się spokojem, dźwiękiem piosenki, zapachem powietrza oraz takim dziwnym uczuciem, że w tej oto jednej chwili niczego więcej mi do szczęścia nie potrzeba. G. się podnosi, zabiera z pudełka po butach kasetę Dżemu i idziemy do piwnicy, w której urządziliśmy ciemnię do wywoływania zdjęć. Tamtego dnia wyprodukowaliśmy poniższy fotomontaż:

                                        Mam 17 lat a na drugie imię: Wolność.

Od tamtej pory minęło jakieś 11 lat. Brakuje mi tego spokoju, beztroski, poczucia, że jestem niezniszczalny i mogę zmieniać świat. Tęsknię za prawdą muzyki tamtych czasów, świeżością odkrywania nowych rzeczy. Bo tak- okres liceum to było nieustanne odkrywanie. Nowych piosenek, książek, ludzi, relacji. Pierwszych tanich win. Głupot oraz mądrości. Tęsknię też za pokojem na rogatkach miasta i za starym kumplem, który tak naprawdę otworzył mi oczy... na życie. Dzięki któremu nie bałem się niczego, co działo się wokół mnie. Nie ważne, czy było dobrze, czy źle. 

Dziś już nie mamy ze sobą kontaktu. Powędrowaliśmy w przeciwne strony, i teraz jest nam raczej dalej niż bliżej. Czasem jest mi przykro, choć wiem gdzieś w duszy, że tak po prostu być musiało. Niestety. Ale tak to już jest. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że w życiu pewne są tylko trzy rzeczy: zmiany, śmierć i podatki. Więc siedzę teraz sam w ogrodzie, wśród umarłych kwiatów. Bo raz na wozie, a raz pod wozem.



środa, 22 maja 2013

Sen o Warszawie

Spełniony? Czy raczej nie? Trudno powiedzieć. Nigdy nie miałem żadnych wyobrażeń ani też oczekiwań odnośnie kształtu mojego życia, kiedy prawie 7 lat temu przeprowadzałem się tutaj. Zresztą: czy to ważne, że to akurat Warszawa? Równie dobrze mogłoby to być każde inne miasto: Gdańsk, Kraków, Wrocław, Katowice... Równie dobrze mógłby to być też każdy inny człowiek. Bo i tak jest to ta sama historia pomnożona przez setki osób. 

Od jakichś dwóch tygodni z hakiem nieustannie wpędzam się na własne życzenie w labirynt nerwów, jakiejś dziwnej presji i frustracji. W głównej mierze obraca się to wokół dwóch biegunów: praca i zarobki. Mentalne sado-maso. Bo nagle dopada mnie takie tornado myśli: kolejny rok na liczniku nabity, mam tego zakichanego magistra, lata doświadczeń w różnych branżach... a czuję się jak ostatnie zero. Bo nadal "Reprezentuję biedę", kiedy kupuję cokolwiek- liczę cholerne złotówki, nawet nie mam gdzie mieszkać. A na koniec tej fanfaronady odpalam pierwszy z brzegu link na kompie i widzę to:


Jakie to cholernie prawdziwe i rzeczywiste. Aż chce się śmiać, być może trochę przez łzy. Kariera... Yes sir, I'm a motherfucking Working Class Hero! Bywa, że wstaję o 4:30 nad ranem, pracuję na dwa etaty i wracam z pracy około 21. Zasuwam jak mały, ruski samochodzik. Robocop po dwóch Red Bullach. Tyle, że nie czuję, jakby portfel mi od tego pęczniał...

Ktoś powie: zmień pracę. Taaak, to takie przecież proste. Bo wszędzie witają z otwartymi ramionami. Czerwony dywan, krzesło prezesa, służbowy laptop i auto, karta multisport, Medicare oraz pensyjka 5000 pln na dobry początek. "Możesz być kim chcesz!"- woła do mnie z billboardu uśmiechnięta twarz znanego siatkarza. 

Nie, panie Bartoszu- nic nie jest tak proste. Kiedy się przez cztery lata zarabiało śliczne pieniążki za biurkiem znanej korpo, potem zaliczyło pół roku bezrobocia i ostatecznie skończyło w gastronomii- nawet sklecenie porządnej CV'ki nie jest tak oczywiste. Pocieszam się, że nie jestem jedyną twarzą tej kampanii. Że ten post nie musi być wcale o mnie. I nie musi być też o Warszawie.


niedziela, 12 maja 2013

Echoes of Eon

Rozdział tej przygody zaczął się dla mnie prawie równo rok temu, kiedy pojechałem na kilka dni do Olsztyna. Ot tak, by odwiedzić kilkoro starych przyjaciół, a przy okazji posłuchać koncertu Rajamanavah- zespołu w którym muzykuje jeden z moich najlepszych kumpli. Impreza odbywała się w Pubie Beczka, najstarszym lokalu w wyżej wymienionym mieście. Ściągnąłem znajomych, siedzieliśmy, rozmawialiśmy, wysączyliśmy kilka piw. Chłopaki z Rajamanavah spisali się naprawdę na poziomie. Zagrali jako pierwsi, i zaraz po nich wchodziły jakieś kolejne dwa zespoły. Nazwy zupełnie nie znane- zresztą: w tamtej chwili nie specjalnie mnie to obchodziło. Po około 40 minutach kolejny skład zakończył występ i nagle weszli Oni. 

Echoes of Eon. Pierwszy numer: nie minęło może 30 sekund, kiedy w mig dotarło do mnie, że dzieje się coś niezwykłego. Dźwięki, ściany brzmień, przestrzeń i wielowarstwowość. Skład liczył pięć osób: czterech instrumentalistów i wokalistka. Choć być może nadużyłem określenia co do tej ostatniej. Więc spróbuję się poprawić: próbowało wokalizować dziewczę z mikrofonem w ręku i ego godnym co najmniej Celine Dion. Jej występ nosił atrybuty niespodzianki, zwłaszcza w momencie gdy w połowie trzeciego numeru rzuciła mięsem w stronę dźwiękowca, że jej nawet porządnie nie słychać... i zeszła ze sceny. Akustyk zdążył się tylko odciąć szybką ripostą: "Jak się nie ma głosu, to trudno o czymkolwiek dyskutować!"...

Po czym rozpoznać klasę muzyków? Po tym, że nawet gdy sprawy przyjmują nieoczekiwany obrót- nie przestaje się grać. Chłopaki nie przestali. Jakby nic się nie stało. I chyba jest to dobre podsumowanie: nic się właściwie nie stało, bo muzyka obroniła się sama. Cztery żywe przekaźniki tworzyły coś, co zdarza się być może kilka razy na dekadę. Oczy zamknięte, pełne odczuwanie oraz koncentracja na dźwiękach. Hipnotyzowali i czarowali tłum. Stałem gdzieś w środku, pierwszy raz od wielu lat czując, jak każda nuta wywołuje we mnie gęsią skórkę i wibracje od głowy do stóp. Pogrążyłem się w tym i marzyłem, by grali jak najdłużej.

Zanotowałem nazwę, byle tylko nie zapomnieć. Po jakimś czasie zamieścili na swoim fejsbukowym profilu notatkę:  
Mamy dla Was dwie wiadomości związane z naszą działalnością muzyczną:
1. Powróciliśmy do pierwotnej, instrumentalnej formy,
2. Udało nam się dopełnić wszelkich formalności związanych z wynajęciem studia nagraniowego. We wrześniu rozpoczynamy sesję nagraniową, której wynikiem będzie nasz pierwszy długogrający album. 

Tak więc rozpoczęło się czekanie. Bynajmniej warte długiego czasu. Pół miesiąca temu, 30 kwietnia 2013 r. miała miejsce premiera ich pierwszego krążka, zatytułowanego IMMENSITY. Tego samego dnia dokonałem zamówienia przez internet, i na chwilę obecną jestem szczęśliwym posiadaczem egzemplarza nr 5. 




Kim są? Sami o sobie piszą następująco: Echoes of Eon to kompozycje wymykające się formie, wymiarowe dźwięki tworzące duże kontrasty, ciche melodie przerywane mocnym uderzeniem. Echoes of Eon to dźwięk który przemierza i rozbija czasoprzestrzeń. Stuprocentowa prawda. Zespół powstał w 2011 roku, ale sprawność muzyczną i koncertową osiągnęli naprawdę błyskawicznie, co słychać zarówno na krążku, jak i na koncertach. Już w pierwszym roku działalności zaczęli być zauważalni i doceniani: na przeglądzie kapel Ogólnopolskiego Festiwalu Muzyki Alternatywnej Dobremiastock Festival zajęli II miejsce, co w nagrodę  umożliwiło im nagrywanie w studio longplay'a. Ponadto zdobyli nagrodę publiczności podczas Ligi Polskiego Rocka w Lidzbarku Warmińskim. Obecny skład tworzą: Grzegorz Wieliczko i Mateusz Narkiewicz (gitary), Rafał Korecki (bas) oraz Paweł Głębocki na perkusji. 

Rzadko polecam coś na tym blogu... ale tym razem wydaje mi się, że naprawdę aż trzeba. Płyta dostępna jest na stronie http://echoesofeon.com/ w dziale sklep, i jest moim zdaniem warta zdecydowanie więcej niż koszt jej zakupu. Jeśli kochacie przestrzeń, szukacie w muzyce innych wymiarów, macie dość nic nie wnoszących w życie produkcji pod 3min:30 sec, serwowanych jako papka przez Showbiznes/ Showshit- jest to alternatywa właśnie dla Was. Bo szkoda, by tak cenne nagrania przepadły bez echa. Echa Eonów.



PS. dla zainteresowanych: pod tym linkiem możecie odsłuchać koncertu, jaki EoE zagrał w Radiu Olsztyn, enjoy!

poniedziałek, 6 maja 2013

Biegnij, Forrest!

Czwartek nosi znamiona deszczu. Co chwila spoglądam nerwowo przez okno, mając nadzieję, że lada moment przestanie padać i zaraz potem wyjrzy słońce. Następnego dnia startuję w XXIII Biegu Konstytucji 3 Maja- moich pierwszych, "oficjalnych" zawodach w tym sezonie. Teoretycznie niegroźna, spokojna 5-o kilometróweczka: w sam raz na rozgrzewkę i inaugurację. By sprawdzić formę po zbyt długiej zimie. Lub mimo krótkiego dystansu coś w sobie spróbować pokonać. Przez ostatnie dwa tygodnie trenowałem oddech i szybkość. Bo zawsze jest jakieś wyzwanie. Tym razem chcę złamać magiczne 27min:54sec, moją ostatnią życiówkę. Cały wieczór czuję, że mnie "nosi": raczej nie zasnę spokojnie...

Po przebudzeniu wstaję bez ociągania i przywieram nosem do okna. Oczywiście pada, i to całkiem ostro. Przez głowę przebiega mi ciąg myśli. A może sobie jednak darować ten bieg? Przecież pada, na bank się przeziębię. I zaraz potem robi mi się szkoda tych dwóch tygodni wysiłku i wylanego potu. Jeszcze się wypogodzi. Robię sobie kawę, jem lekkie śniadanie. Pół godziny później biorę spodenki, ubieram sportową, czarną bluzę i na to wciągam białą koszulkę techniczną zawodów z pakietu startowego. Wciskam się w bojówki, naciągam bluzę z kapturem. Zakładam moje buty do biegania i lecę w deszczu na tramwaj. 

Gapię się bezmyślnie w okno. Podejrzewam, że z uwagi na pogodę będzie niska frekwencja. Bo przecież komu normalnemu by się chciało biegać w deszczu i takiej zimnicy? Z każdym kolejnym przystankiem do środka tramwaju wchodzi jednak coraz więcej zawodników i robi mi się jakoś raźniej. Mimo deszczu- wszyscy gotowi, zdeterminowani. Już wiem, że jednak nie zrezygnuję. Na linii startu czeka na mnie M. i chwilę rozmawiamy. Ściągam bluzę oraz bojówki, po czym do koszulki technicznej przypinam czterema agrafkami mój numer startowy: 1153. Rozgrzewam się i dołączam do tłumu na starcie. 

Rozglądam się po twarzach biegaczy. Przekrój kobiet oraz mężczyzn, od uczniów i studentów po ludzi podchodzących już pod pięćdziesiątkę na liczniku: wszyscy skupieni, skoncentrowani. Nieliczne rozmowy cichną. Każdy rozgrzewa się po swojemu. Ja również się "wyłączam": wykonuję ostatnie ćwiczenia przed biegiem, masuję mięśnie. Do moich uszu dociera jeszcze tylko głos spikera wydzierającego się do mikrofonu, że pobiegnie z nami Donald Tusk. Słyszę końcowe odliczanie, punkt 11:00 na zegarku, strzał w powietrze i startujemy. 

Tłum powoli zaczyna wylewać się przez linię startową. Krok po kroku, coraz szybciej, coraz sprawniej. Chód przekształca się w szybki marsz, potem trucht. Wreszcie przekraczam bramkę. Czip zainstalowany przy moim numerze zawodnika właśnie się uaktywnia i od tej chwili liczy się dla mnie każda sekunda. Przyśpieszam, nucąc w głowie początkowy motyw perkusji z piosenki zespołu KoRn pt: "It's on!". To taki mój sprawdzony patent: reguluję pod jej rytm mój bieg oraz szybkość oddechu. O dziwo: nie ma tłoku na pierwszych metrach. Znajduję sobie przestrzeń i staram się wymijać kolejnych zawodników. Nadal pada deszcz, ale to już bez znaczenia. Nie bardzo wiem, co jest przede mną: widzę tylko zlewające się morze białych, pulsujących w rytmie biegu koszulek. Co chwilę słyszę bluzgi oraz przekleństwa gdzieś po bokach, gdy ludzie wpadają po kostki w kałuże. Dwa ostre zakręty w lewo, potem jeden w prawo. Mijam budynek Sejmu i mam ochotę się zaśmiać krzywo: niespecjalnie polityczny ze mnie gościu. Kolejny ciasny zakręt, ale znów udaje mi się wyminąć spory tłum. Start nie należy do łatwych: cały czas stromo pod górę, nachylenie jakieś 30 stopni. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak będzie wyglądać 3/4 trasy...

Wreszcie skręcamy w Aleje Ujazdowskie. Przed nami pierwsza długa prosta. Jest szansa na rozwinięcie prędkości. Zawodnicy przerzedzają się: jest sporo miejsca, więc decyduję się na atak- mimo, że nadal zasuwamy ostro pod górę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zaczynam oddychać szybciej i zmuszam mięśnie do większego wysiłku. W poprzednich zawodach zawsze "podczepiałem się" pod innego zawodnika biegnącego podobnym tempem. To dobra, przyjemna taktyka. Masz wtedy pełną swobodę i skupiasz się tak naprawdę tylko na komforcie biegu: "myśli" za Ciebie inny biegacz. To on wyznacza Ci rytm, pęd. Tym razem nie decyduję się na taki manewr i przyspieszam. Myślę cały czas o wyniku, o nowym rekordzie. Pierdolona ambicja. 

Zakręt w lewo i widzę kolejną długą prostą. Lecimy wzdłuż Agrykoli i Szwoleżerów. Cały czas stromo, cały czas pod górę. Czuję, że wpadam w rytm. Zawsze wtedy wyłączam się na to, co dzieje się obok mnie. To dziwny stan, ale bardzo go lubię. Organizm zaczyna działać jak sprawna maszyna: oddycham automatycznie, a mięśnie same wykonują swoją pracę. Przestaję wtedy MYŚLEĆ o biegu i mam chwilę dla siebie. Zamykam się na zewnętrzne bodźce. Krążę w głowie po różnych, może trochę dziwnych (ze względu na sytuację) tematach. Czasami rozmyślam o tym, jak potoczyło się moje życie. Czasami o muzyce, filmach, czymś co przeczytałem, krajobrazie czy ludziach, jakich mijam po drodze. Wszystko wokół płynie, bezwiednie... A ja biegnę.

Dziwny odgłos wyrywa mnie z błogostanu. Kątem oka widzę, jak jakiś koleś obok zaczyna wymiotować w trakcie biegu. Puszcza pawia, ale nawet na moment nie zwalnia. Szkoda mi go, pewnie nie jego dzień. Albo zjadł za dużo na śniadanie. W jakiś dziwny sposób wybija mnie to z rytmu. Zaczynam myśleć, że ja również jestem już zmęczony. Cały czas pniemy się w górę, i ten fakt nie pozostaje bez znaczenia. Mimo deszczu czuję, że łydki aż pulsują mi z gorąca. Wbiegamy w Czerniakowską i wreszcie kończy się ten wykańczający podbieg. Mój oddech szaleje. Próbuję się uspokoić, ale nie daję rady: łapię chaotycznie powietrze i wiem, że nie jest dobrze. Tabliczka z napisem: 4 KM. Jeszcze tylko jeden...

Wydaję krótki okrzyk, by dodać sobie otuchy. Wbiegamy w Łazienkowską- pamiętam z mapki, że to ostatnia długa prosta, do tego stromo... ale tym razem w dół. Oddech totalnie mi się rozregulował, zaczynam czuć też ucisk gdzieś na czole. Słyszę jak tłum nam kibicuje. Biją brawo, niektórzy zagrzewają nas okrzykami. Jakiś chłopak, który biegnie obok patrzy na mnie i rzuca mi pytanie:
- Wszystko dobrze?
- Powolutku... - wypalam. Nie jest wesoło. Ale nie ma przystawania- lecimy dalej. 
Zaczyna się stromy zbieg. Myślę o moim rekordzie. Ambicja nie daje za wygraną. Decyduję się postawić wszystko na jedną kartę. Nie mam już oddechu, ale przyspieszam- pełna moc, prosto w dół. Przecież o to ci chodziło. Po to były te treningi. Odbijaj tylko stopy- teren opada, zrobi resztę za ciebie... Więc biegnę. Widzę tylko pulsujące, białe koszulki- jak przez mgłę. Za zakrętem dostrzegam bramę z napisem META. Kibice krzyczą, klaszczą. Coraz bliżej i bliżej. Tuż przy końcu mam ochotę zwolnić, odpocząć: złapać wreszcie pokonany doszczętnie oddech. Ale nie zatrzymuję się. Czuję, że dostałem ostro po dupie. Teraz pchają mnie już tylko mięśnie. Przekraczam metę i spoglądam na cyfrowy licznik czasu. Nie mam siły się uśmiechnąć, ale już wiem, że cel został osiągnięty. 

Za bramką zwalniamy stopniowo. Nikt nawet nie stara się zgrywać twardziela, wszyscy sapią głośno, próbując wyrównać oddech. Przesuwam się nieprzytomnie wraz z tłumem, nawet nie jestem w stanie myśleć. Jakaś dziewczyna przewiesza mi przez szyję pamiątkowy medal, ktoś inny wręcza napój izotoniczny. Wśród kibiców udaje mi się jakimś cudem wypatrzyć M., i schodzę z trasy. M. coś do mnie mówi, odpowiadam- ale nie wiem, co to było. Dopiero po 10 minutach dochodzę do siebie. Ogarniam się, wycieram ręcznikiem twarz zlaną deszczem oraz litrami potu. Przebieram się w ciepłą bluzę i jedziemy do domu.

 
Tuż po dotarciu dostaję sms z wynikami: 727 miejsce w kategorii open na 5000 biegaczy. Czas- 24min:05sec. Mój nowy, upragniony rekord życiowy. Jakieś 3,5 minuty lepiej niż ostatnio. Udało się. Dopiero wtedy zwracam uwagę na medal. Ładny taki jakiś...

"Forrest" na mecie...

PS. rozbroił mnie ostatecznie sms z gratulacjami od moich rodziców: "Brawo! Najważniejsze, że jesteś lepszy od Tuska. On leciał aż 25 minut. Buziaki od nas!". Mistrzostwo :)