Zdycham. Orbituję co kilka godzin pomiędzy aspiryną, Gripexem, Rutinoscorbinem, Theraflu i buteleczką Xylorinu. Więc jest przyjemnie. Nie ma to jak mieć dwa dni wolnego i zarezerwować je całkowicie na leczenie choróbska. Oto rachunek za 190 godzin przepracowanych w poprzednim miesiącu, niedospane noce oraz stres.
Leżę i warzywię dokumentnie. Zdążyłem obejrzeć cały cykl "Koszmaru z ulicy Wiązów", czyli wszystkie 7 filmów z Freddym Krugerem w roli głównej. Jednym słowem: niebyt kreatywnie. Ale chyba tego mi teraz potrzeba. Odsypiam zaległości, wygrzewam się i piję ciepłą herbatę. Wyłączyłem nawet komórkę by nie odbierać telefonów z pracy.
Nienawidzę trochę tej pory roku. Być może tak usprawiedliwiam swoje własne lenistwo i apatię. Taka próba zasłaniania się i szukania wymówek- najłatwiej zwalić wszystko na aurę, złą pogodę, cokolwiek. Ale chyba zawsze tak było ze mną. Cieszę się, że poniekąd ten okres jakoś szybko mi zleciał- praktycznie za kilka dni będą święta, potem zaraz Nowy Rok i styczeń. Pozostanie jedynie przemęczyć się oraz przebrnąć przez luty, marzec. W kwietniu nauczę się znowu żyć.
Gdzieś w głowie zaczynają mi powoli kiełkować myśli dotyczące noworocznych podsumowań. Dzieje się to jakoś podświadomie- bo nie starałem się nigdy przywiązywać do takich rzeczy szczególnej uwagi. Ale świadomość tego, jak szybko zmieniają się numery dni w kalendarzu najwyraźniej robi swoje. Mam takie wrażenie, że chyba spisałem ten grudzień już na straty. Byle tylko jakoś go przeżyć i zakończyć w jednym kawałku. Wyobrażam sobie, że nowy rok będzie bardzo przełomowy. Że poznam w końcu kogoś. Że lato będzie tak samo intensywne jak to poprzednie. Skoczę na spadochronie. Prawdopodobnie zmienię pracę. Przybędzie mi kilka nowych tatuaży. Obudzę się z tego odrętwienia.
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
piątek, 19 grudnia 2014
wtorek, 16 grudnia 2014
Synestezja
Kiedyś powtarzano mu, że narkotyki to zło. Dlaczego? Bo tak. Być może nie do końca w to wierzył. Pamiętał jedną z wypowiedzi Billa Hicks'a: "Myślę, że narkotyki zrobiły wiele dobrego dla tego kraju. Naprawdę. A
jeżeli nie wierzysz, że narkotyki zrobiły dla nas coś dobrego, zrób mi
przysługę. Idź dziś wieczorem do domu. Weź wszystkie swoje płyty,
wszystkie kasety i CD… i spal je. Bo wiesz co? Muzycy, którzy stworzyli
tą wspaniałą muzykę, która wzbogacała twoje życie przez te lata… byli
naprawdę nieźle naćpani. The Beatles byli tak naćpani, że nawet
pozwolili Ringo zaśpiewać kilka zwrotek". Zresztą- pieprzyć to. To nie był nigdy temat, który naprawdę zasługiwałby na więcej uwagi niż rzeczywiście potrzeba. Wszystko zmieniało się przez lata. Dorastał, dojrzewał. Na swój sposób układał małe fragmenty życia na formę większej budowli. Najpierw mocne fundamenty. Fundamenty to podstawa. Potem ściany. By nikt i nic nie wtargnęło do środka. O to zadbały niemal wszystkie kobiety, z jakimi miał do czynienia. Na koniec dach. By czuć bezpieczeństwo, spokój. A więc pora wstawić meble. Muzyka- jest. Wygodne łóżko- jest. Potem książki, filmy. Nastaw jakiś numer i odpalamy.
Zwykle siedział zamknięty w czterech ścianach. Delektował się działaniem w zaciszu swego pokoju, słuchając pozytywnej, przestrzennej muzyki ze specjalnie ułożonej track listy. Ustawiał wizualizację w stylu windows media player'a i pozwalał, by wzrok podążył gdzieś w centrum wirujących na ekranie fraktali. Sztywniał mu kark, głowa robiła się coraz cięższa. Myśli stawały się ułożone, ale odnosił wrażenie, że krążą gdzieś obok- czasem tylko przeplatając się z nim we wspólnym tańcu. Czuł spokój. Izolację od wszystkich złych doświadczeń które zgromadził przez lata. Potem zasypiał i spał twardo, tak, jak nie zdarzyło się od dawna.
Pewnego razu wyszedł na miasto. Musiał pilnować, by nie uśmiechać się do ludzi. To by było dziwne. Podróżował tramwajem jak kolejką na rollercoasterze. 160 km/h. Dotarł na koncert. Stał tam całkowicie sam, pomimo faktu, że otaczało go około 400 osób. Muzyka dźgała go ostrzem po całym ciele. I było to przyjemne umieranie.
Powiedz, gdzie podziewałaś się kiedy byliśmy na haju? Kiedyś mnie znajdziesz, gdzieś pod przepaścią.
Zwykle siedział zamknięty w czterech ścianach. Delektował się działaniem w zaciszu swego pokoju, słuchając pozytywnej, przestrzennej muzyki ze specjalnie ułożonej track listy. Ustawiał wizualizację w stylu windows media player'a i pozwalał, by wzrok podążył gdzieś w centrum wirujących na ekranie fraktali. Sztywniał mu kark, głowa robiła się coraz cięższa. Myśli stawały się ułożone, ale odnosił wrażenie, że krążą gdzieś obok- czasem tylko przeplatając się z nim we wspólnym tańcu. Czuł spokój. Izolację od wszystkich złych doświadczeń które zgromadził przez lata. Potem zasypiał i spał twardo, tak, jak nie zdarzyło się od dawna.
Pewnego razu wyszedł na miasto. Musiał pilnować, by nie uśmiechać się do ludzi. To by było dziwne. Podróżował tramwajem jak kolejką na rollercoasterze. 160 km/h. Dotarł na koncert. Stał tam całkowicie sam, pomimo faktu, że otaczało go około 400 osób. Muzyka dźgała go ostrzem po całym ciele. I było to przyjemne umieranie.
Powiedz, gdzie podziewałaś się kiedy byliśmy na haju? Kiedyś mnie znajdziesz, gdzieś pod przepaścią.
środa, 3 grudnia 2014
36. Maraton Warszawski
W pisaniu bloga najwyraźniej także mam spore zaległości. O tych życiowych już nie wspomnę, ale to inny temat. A więc: Maraton! Kolejne 42 km przebiegnięte. Oficjalnie jest powód do dumy, bo poprawiłem się co do zeszłego roku o pół godziny- biegłem równo 4h:29min:41sec. Tym razem nie męczyłem się też sam. Udało mi się namówić swojego kumpla z pracy, więc przez 3/4 trasy miałem towarzystwo w postaci K. Ma to swój plus- jest się do kogo odezwać, łatwiej utrzymywać równe tempo, dopinguje też wspólna motywacja. Niestety przyznam, że w tym roku ten bieg dał mi ostro po dupie. Tradycyjnie około 32 km zderzyłem się ze swoją "ścianą". Opadłem z sił i to tak fatalnie, że w końcu zmusiłem K., by dalej pobiegł szybciej sam, już beze mnie. Miałem spore trudności z oddychaniem na pewnym odcinku trasy, i dopiero kiedy zwolniłem oraz uspokoiłem jakoś organizm udało mi się to przezwyciężyć. Na 36'tym kilometrze złapał mnie za to skurcz w udzie- tak silny, że sądziłem iż jest już "po zawodach"- dosłownie. Udało mi się to jednak rozchodzić i doleciałem już do mety bez większych przeszkód.
Mam chyba pewną refleksję, że Maraton- ale taki rzeczywisty- zaczyna się dopiero po 30'tym kilometrze. To taki próg, magiczna granica pisana cienką linią, po której organizm naprawdę udowadnia na ile go stać i co może udźwignąć. Wychodzi każdy ból, niedociągnięcia w treningach oraz to, co siedzi w głowie. Ja miałem tam tylko myśl, że jest to jedna wielka męczarnia. Pełna pytań: "I po cholerę ja to robię, na co mi coś takiego?". Przekraczając linię mety byłem tak wykończony, że nawet nie miałem siły by się cieszyć.
Ulga przyszła dopiero później. Odebraliśmy medale i poszliśmy poleżeć na trawie pod Stadionem Narodowym. Odpoczywaliśmy tak około godziny. Nad nami słońce, niebo. Każdy mięsień wołał o pomstę ze zmęczenia. Tyle kląłem na ten bieg w jego trakcie... ale po wszystkim, leżąc i patrząc się w chmury- czułem tą radość. I pewność, że za rok pobiegnę kolejny raz. Mój znajomy, który jest już doświadczonym maratończykiem powiedział mi rok temu, przed moją pierwszą 42'ką:
- Wiesz, kiedy to przebiegniesz, to otworzy ci się umysł. Zrozumiesz sens tego wszystkiego, i serio- inna perspektywa.
Przebiegłem więc. Czekam, czekam... i nic. Żadna magiczna furtka się nie otworzyła, nie spłynęło na mnie olśnienie w strudze błyszczącej poświaty. Ale myślę, że to zależy od podejścia. Moje życie pełne było zawsze takich "kamieni milowych"- wydarzeń zmieniających perspektywę, spojrzenie. Dlatego chyba nie miałem aż tak drastycznych doświadczeń jak wspomniany wyżej kolega. Wiem za to, że zyskałem tylko pewność jednej myśli. Że nic mnie kurwa nie złamie. (Chyba).
Mam chyba pewną refleksję, że Maraton- ale taki rzeczywisty- zaczyna się dopiero po 30'tym kilometrze. To taki próg, magiczna granica pisana cienką linią, po której organizm naprawdę udowadnia na ile go stać i co może udźwignąć. Wychodzi każdy ból, niedociągnięcia w treningach oraz to, co siedzi w głowie. Ja miałem tam tylko myśl, że jest to jedna wielka męczarnia. Pełna pytań: "I po cholerę ja to robię, na co mi coś takiego?". Przekraczając linię mety byłem tak wykończony, że nawet nie miałem siły by się cieszyć.
Ulga przyszła dopiero później. Odebraliśmy medale i poszliśmy poleżeć na trawie pod Stadionem Narodowym. Odpoczywaliśmy tak około godziny. Nad nami słońce, niebo. Każdy mięsień wołał o pomstę ze zmęczenia. Tyle kląłem na ten bieg w jego trakcie... ale po wszystkim, leżąc i patrząc się w chmury- czułem tą radość. I pewność, że za rok pobiegnę kolejny raz. Mój znajomy, który jest już doświadczonym maratończykiem powiedział mi rok temu, przed moją pierwszą 42'ką:
- Wiesz, kiedy to przebiegniesz, to otworzy ci się umysł. Zrozumiesz sens tego wszystkiego, i serio- inna perspektywa.
Przebiegłem więc. Czekam, czekam... i nic. Żadna magiczna furtka się nie otworzyła, nie spłynęło na mnie olśnienie w strudze błyszczącej poświaty. Ale myślę, że to zależy od podejścia. Moje życie pełne było zawsze takich "kamieni milowych"- wydarzeń zmieniających perspektywę, spojrzenie. Dlatego chyba nie miałem aż tak drastycznych doświadczeń jak wspomniany wyżej kolega. Wiem za to, że zyskałem tylko pewność jednej myśli. Że nic mnie kurwa nie złamie. (Chyba).
czwartek, 27 listopada 2014
Życie bardziej bezrefleksyjne
Ostatnio coraz rzadziej tu zaglądam. Kiedyś tematy do pisania wystrzeliwały ze mnie jak na zawołanie. A teraz mam wrażenie, że chyba nawet nie mam o czym pisać. Praca stała się właściwie całym moim życiem. Biję rekordy godzinowe (ostatnio ponad 16h), jestem tam przed lub po "oficjalnym" czasie arbeitu, a niekiedy nawet wtedy, gdy mam wolne. I niby ok, sam się na to godzę. Lubię tam być, lubię to, co robię, lubię swoich ludzi. Uświadomiłem sobie niedawno, że to właśnie dzięki nim, i tej pracy- na którą tyle się zawsze narzekało- tak łatwo poradziłem sobie z tym całym rozstaniem czy innymi kłopotami. Do tego szkolę się na level wyżej- a to jest coś, do czego zawsze dążyłem, o czym marzyłem. Szkolenie jest mega interesujące (HR w większości), i po prostu mam olbrzymie poczucie satysfakcji, że w końcu ten mój "plan na życie" zaczyna się powoli ale sukcesywnie realizować. Bo nawet jeśli nie dadzą mi zbyt szybko oficjalnego "stołka", to samo to szkolenie otworzy mi właściwie wiele drzwi.
Tak więc poświęcam się temu w stu procentach. Odłożyłem totalnie na bok myśli o szukaniu sobie kogoś. Od maja właściwie nie chodzę na żadne imprezy i unikam alkoholu jak ognia. Poza dwoma wyjazdami na działkę z ekipą z pracy, Woodstockiem, czy sporadycznymi wyjściami na 1-2 piwa- praktyczna abstynencja. Kontakty z ludźmi, z którymi byłem kiedyś blisko- rozwiązały się samoistnie przez brak czasu lub odległości. Nie gram już w zespole, nie tworzymy nowej muzyki. Funkcjonowanie ograniczyło się do pracy i ćwiczeń na osiedlowej siłowni. Czasem łapię się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałem jakąś totalnie wciągającą, czy poruszającą książkę. Rzadko oglądam filmy, nie szukam nowej muzyki. Moje życie stało się totalnie bezrefleksyjne. Nie mam jakoś rozterek, które kiedyś towarzyszyły mi na co dzień. Nie mam dylematów, które roztrząsam godzinami. Wszystko stało się proste i klarowne. Pracuję, szkolę się, staram się robić wszystko najlepiej jak potrafię, latam na siłkę. Tyle.
Jeszcze rok temu coś takiego wywołałoby we mnie jakiś wewnętrzny alarm. Poczucie, że coś nie jest tak. Dziś za to jest mi z tym faktem totalnie ok. Ta firma reguluje mój rytm. Dała mi poczucie odpowiedzialności, wytyczyła jakiś cel. Zmieniłem też swoje nastawienie. Kiedyś "praca" była dla mnie koniecznością wybicia i odbębnienia cholernych 8 roboczogodzin- jedynie środkiem, mającym pomóc w spełnianiu swoich marzeń. Teraz stała się celem, targetem, wytyczną postępowania oraz podejmowania decyzji- jak najskuteczniej, i jak najefektywniej. Zacząłem podziwiać, stosować i wierzyć w te wszystkie zasady, jakie rządzą moją korporacją. Są namacalną podporą do codziennego wstawania, życia. Nie mam już wątpliwości. Sprawy, które się wydarzają oceniam w kategoriach faktu. Na chłodno, bez emocji. Nie wiem jeszcze tylko, czy to konsekwencja tego, że stałem się trybikiem jednej, wielkiej maszyny... czy jest to jakiś element dorastania, dojrzałości wewnętrznej- która przyszła wraz z wiekiem?
Wiele spraw jeszcze mnie jakoś rusza, mimo wszystko. Dowiedziałem się właśnie, że jedna z osób które pracują w mojej korpo jest chora na raka trzustki. Ma 23- 24 lata. To tyle, co nic (niemal). I myślę sobie, że ja- dla porównania- przynajmniej coś użyłem. Zwiedziłem prawie całą Europę. Widziałem tyle koncertów, nawet sam tworzyłem muzykę. Miałem ponad pięć związków, przebiegłem dwa maratony, skakałem na bungee. Mam tatuaże. Wyszalałem się i wyciągnąłem z tego lekcje. Cholera, żyłem pełnią życia- gdzie nie żałuję praktycznie żadnej decyzji, jaką kiedykolwiek podejmowałem. Mogę więc sobie teraz być poważnym, zapracowanym człowiekiem. Żyć życiem bardziej bezrefleksyjnym, od rana do wieczora w pracy, od targetu do targetu. A co w takiej sytuacji ma zrobić ktoś tak młody jak ta chora osoba?
Tak więc poświęcam się temu w stu procentach. Odłożyłem totalnie na bok myśli o szukaniu sobie kogoś. Od maja właściwie nie chodzę na żadne imprezy i unikam alkoholu jak ognia. Poza dwoma wyjazdami na działkę z ekipą z pracy, Woodstockiem, czy sporadycznymi wyjściami na 1-2 piwa- praktyczna abstynencja. Kontakty z ludźmi, z którymi byłem kiedyś blisko- rozwiązały się samoistnie przez brak czasu lub odległości. Nie gram już w zespole, nie tworzymy nowej muzyki. Funkcjonowanie ograniczyło się do pracy i ćwiczeń na osiedlowej siłowni. Czasem łapię się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałem jakąś totalnie wciągającą, czy poruszającą książkę. Rzadko oglądam filmy, nie szukam nowej muzyki. Moje życie stało się totalnie bezrefleksyjne. Nie mam jakoś rozterek, które kiedyś towarzyszyły mi na co dzień. Nie mam dylematów, które roztrząsam godzinami. Wszystko stało się proste i klarowne. Pracuję, szkolę się, staram się robić wszystko najlepiej jak potrafię, latam na siłkę. Tyle.
Jeszcze rok temu coś takiego wywołałoby we mnie jakiś wewnętrzny alarm. Poczucie, że coś nie jest tak. Dziś za to jest mi z tym faktem totalnie ok. Ta firma reguluje mój rytm. Dała mi poczucie odpowiedzialności, wytyczyła jakiś cel. Zmieniłem też swoje nastawienie. Kiedyś "praca" była dla mnie koniecznością wybicia i odbębnienia cholernych 8 roboczogodzin- jedynie środkiem, mającym pomóc w spełnianiu swoich marzeń. Teraz stała się celem, targetem, wytyczną postępowania oraz podejmowania decyzji- jak najskuteczniej, i jak najefektywniej. Zacząłem podziwiać, stosować i wierzyć w te wszystkie zasady, jakie rządzą moją korporacją. Są namacalną podporą do codziennego wstawania, życia. Nie mam już wątpliwości. Sprawy, które się wydarzają oceniam w kategoriach faktu. Na chłodno, bez emocji. Nie wiem jeszcze tylko, czy to konsekwencja tego, że stałem się trybikiem jednej, wielkiej maszyny... czy jest to jakiś element dorastania, dojrzałości wewnętrznej- która przyszła wraz z wiekiem?
Wiele spraw jeszcze mnie jakoś rusza, mimo wszystko. Dowiedziałem się właśnie, że jedna z osób które pracują w mojej korpo jest chora na raka trzustki. Ma 23- 24 lata. To tyle, co nic (niemal). I myślę sobie, że ja- dla porównania- przynajmniej coś użyłem. Zwiedziłem prawie całą Europę. Widziałem tyle koncertów, nawet sam tworzyłem muzykę. Miałem ponad pięć związków, przebiegłem dwa maratony, skakałem na bungee. Mam tatuaże. Wyszalałem się i wyciągnąłem z tego lekcje. Cholera, żyłem pełnią życia- gdzie nie żałuję praktycznie żadnej decyzji, jaką kiedykolwiek podejmowałem. Mogę więc sobie teraz być poważnym, zapracowanym człowiekiem. Żyć życiem bardziej bezrefleksyjnym, od rana do wieczora w pracy, od targetu do targetu. A co w takiej sytuacji ma zrobić ktoś tak młody jak ta chora osoba?
wtorek, 11 listopada 2014
Solaris
"Nie miałem nadziei. Ale żyło we mnie
oczekiwanie, ostatnia rzecz, jaka mi po niej została. Jakich spełnień,
drwin, jakich mąk jeszcze się spodziewałem? Nie wiedziałem nic, trwając w
niewzruszonej wierze, że nie minął czas okrutnych cudów. Myślałem o wielkich, zatłoczonych,
huczących miastach, w których się zgubię, zatracę (...). Utonę w
ludziach. Będę milkliwym i uważnym, a przez to cenionym towarzyszem,
będę miał wielu znajomych, nawet przyjaciół, i kobiety, a może nawet
jedną kobietę. Przez pewien czas będę sobie musiał zadawać przymus, aby
uśmiechać się, kłaniać, wstawać, wykonywać tysiące drobnych czynności, z
których składa się ziemskie życie, aż przestanę je czuć. Znajdę nowe
zainteresowania, nowe zajęcia, ale nie oddam im się cały. Niczemu ani
nikomu, już nigdy więcej".
Brzmi jak deklaracja. Wystarczy po prostu przestać czuć cokolwiek. Mieć cel, żyć, realizować swoje marzenia... ale nie wystawiać się powtórnie na strzał. Nikomu, już nigdy więcej.
Brzmi jak deklaracja. Wystarczy po prostu przestać czuć cokolwiek. Mieć cel, żyć, realizować swoje marzenia... ale nie wystawiać się powtórnie na strzał. Nikomu, już nigdy więcej.
czwartek, 2 października 2014
Zaprzepaszczone siły
Chyba kiepsko znoszę ostatnio samotność. Niby wszystko jest ok. Żyję, funkcjonuję w miarę normalnie. Wstaję rano, jem urozmaicone śniadania. Potem praca... praca... i jeszcze raz praca. Przez ostatnie miesiące to właśnie praca stała się moim "domem". Ciągnąłem dwa obszary jednocześnie, co wymagało ode mnie nieraz 14 godzin arbeitu, niemal dzień w dzień. Do tego w sporym stresie. Ale luz, to co robię sprawia mi satysfakcję, kocham też te zwariowane łobuzy z mojego team'u. W międzyczasie, łatając luki pomiędzy wszystkimi obowiązkami, starałem się powciskać w wolne miejsca różnego rodzaju wypady, spotkania czy inne aktywności, takie jak chociażby treningi do maratonu.
Ale gdzieś w tym całym chaosie codzienności dochodzi mnie ta myśl. Że mam niemal 30' na karku. Że jestem sam. Nawet jeśli kogoś poznam- znów będę musiał tworzyć wszystko od nowa. Kolejna powtórka z rozrywki i kolejne utarte schematy, przez które trzeba przebrnąć kroczek po kroczku. Oczywiście, bez zapewnień, że tym razem to się na pewno utrzyma, że tym razem przetrwa i ocaleje. Bo takowych nie ma nigdy. Choć bawi mnie trochę myśl, że załóżmy stworzę kolejny związek w który włożę tyle serca i starań co (statystycznie) zawsze, znów miną 2-3 lata i wszystko rozpieprzy się z byle gównianego powodu (statystycznie). Jezu, będę miał wtedy ile... 34 lata? Można tak całe życie :-P
Ostatnio zadzwonił do mnie z życzeniami mój ojciec i pyta:
- Synu, no to kiedy ty się wreszcie ustatkujesz?
Odpowiadam szczerze, całkiem rozbawiony pytaniem:
- Tato, kurwa- ale ja już od bardzo dawna jestem tak mega ustatkowany, tylko te moje popierdolone partnerki coś nie bardzo...
No nic. Życie toczy się w tym całym burdelu swoim własnym rytmem. Nie ma co narzekać. Za minutę trzeba będzie wstawać i żyć.
Ale gdzieś w tym całym chaosie codzienności dochodzi mnie ta myśl. Że mam niemal 30' na karku. Że jestem sam. Nawet jeśli kogoś poznam- znów będę musiał tworzyć wszystko od nowa. Kolejna powtórka z rozrywki i kolejne utarte schematy, przez które trzeba przebrnąć kroczek po kroczku. Oczywiście, bez zapewnień, że tym razem to się na pewno utrzyma, że tym razem przetrwa i ocaleje. Bo takowych nie ma nigdy. Choć bawi mnie trochę myśl, że załóżmy stworzę kolejny związek w który włożę tyle serca i starań co (statystycznie) zawsze, znów miną 2-3 lata i wszystko rozpieprzy się z byle gównianego powodu (statystycznie). Jezu, będę miał wtedy ile... 34 lata? Można tak całe życie :-P
Ostatnio zadzwonił do mnie z życzeniami mój ojciec i pyta:
- Synu, no to kiedy ty się wreszcie ustatkujesz?
Odpowiadam szczerze, całkiem rozbawiony pytaniem:
- Tato, kurwa- ale ja już od bardzo dawna jestem tak mega ustatkowany, tylko te moje popierdolone partnerki coś nie bardzo...
No nic. Życie toczy się w tym całym burdelu swoim własnym rytmem. Nie ma co narzekać. Za minutę trzeba będzie wstawać i żyć.
czwartek, 11 września 2014
Bungee!
Skoczyłem. Bungee jest jedną z tych rzeczy, które mają mało wspólnego z pojęciem "zdrowego rozsądku". Instynkt przetrwania człowieka zwykle chroni przed czynnikami narażającymi go na niebezpieczeństwo. W grę wchodzi zapewne sprawa z przekazaniem genów- priorytet, dla jakiego organizm w ogóle funkcjonuje. Dlatego też większość ludzi nie bawi się w podobne "głupoty". Większość wybiera ów "zdrowy rozsądek".
Taki skok to poniekąd "próba generalna przed samobójstwem". Umówmy się, że technicznie te czynności różnią się jedynie tym, że w przypadku bungee jesteś zabezpieczony liną. Masz świadomość, że nic ci się nie stanie... chyba, że zdarzy się wypadek. Dlatego niezależnie od tego, jak odważny jesteś- strach dogoni cię i tak. Jak to było w pewnym polskim filmie: "Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, wujka też- ale natury nie oszukasz!".
To co lubię w takich sytuacjach to obserwowanie reakcji własnego organizmu. Już kiedy przypinają ci uprząż zaczyna skakać adrenalina. Wiesz, że coś się święci. Spoglądasz na dźwig, który wyniesie cię w górę na ponad 90m., i zadajesz sobie pytanie: "I po co mi to?". Wchodzisz lekko chwiejnym, niezdecydowanym krokiem na rampę, która po chwili wystrzela w górę. Pierwsze co sobie uświadamiasz, to ciężar liny u nóg, która wraz z wysokością nabiera wagi i ściąga cię wyraźnie w dół. Dla mnie najgorszy był chyba sam wjazd. Pochylasz głowę i obserwujesz, jak cała rzeczywistość zaczyna się kurczyć. Patrzysz w górę... a dystans do pokonania jest jeszcze tak duży.
Na szczycie rampa zatrzymuje się. Z góry widać całą Warszawę. Instruktor otwiera bramkę i z obojętną miną oraz spokojem indyjskiej krowy w głosie mówi ci:
- Teraz podejdź do krawędzi. Trzymam cię z tyłu za uprząż, więc puść się rampy, rozłóż szeroko ręce. Jak tylko będziesz gotowy- wykonaj skok przed siebie płasko na brzuch; tak, jak chciałbyś rzucić się na łóżko.
I to tyle. Dwa głębokie oddechy. Wypowiadam "ostatnie słowa":
- No to dziękuję. Taaak... To skaczę.
W mojej głowie myśli przetaczają się lawinowo. Cały organizm napędzany przez instynkt przetrwania próbuje buntować się i krzyczeć, bym nie skakał. Czuje jednak, że te krzyki nie są w stanie się przebić nigdzie dalej. Bo moja motywacja jest zbyt silna- o tym marzyłem, po to tu przyjechałem. Wiem, jakiej nagrody mogę się spodziewać. Przypominam sobie, co powiedziałem przed chwilką instruktorowi- po takiej deklaracji głupio byłoby się wycofać.
Przechylam się do przodu i wybijam z rampy. Słyszę swoje myśli. Jestem w szoku, że spadam tak płasko i równo. Równiuteńko, prosto w dół. Uszy zatyka mi pęd powietrza, a wszystko co na dole zaczyna przybliżać się z zawrotną prędkością. I nagle to czuję. W sobie, we własnym wnętrzu. Absolutnie czysty i wolny stan umysłu. Nagle wszystko jest bez znaczenia. Moje problemy... czy teraz mam jakieś? Jutrzejsze stresujące spotkanie z dyrektorem regionalnym? Zawód miłosny? Cokolwiek?! I okazuje się, że nic nie ma. Jest tylko tu i teraz, zawieszone na cienkiej, sprężystej linie. Pozbawione pragnień, oczekiwań, swobodne i klarowne. W tym jednym momencie żyję naprawdę i w pełni, na 100%. Wydzieram się ile sił w płucach.
Po chwili czuję jak wyhamowuje mnie lina. Krew spływa mi do głowy. Wystrzelam do góry i tańczę w obrotach kilka razy. Już wiem, że tego dnia nie umrę więc zaczynam się śmiać. Dostaję strzału endorfiny. Opadam na materac i po chwili idę już w stronę Zu, która czeka przy barierkach. Trzęsą mi się nogi i ręce. Dostałem to, po co tu przyszedłem. Kilka sekund absolutnego oczyszczenia i wolności. Wyższy stan świadomości, ułamek absolutu. Orgazm to przy tym pikuś.
Certyfikat pokonania strachu.
Nadany przez firmę BUNGEE JUMPING MARIO.
Zaświadcza się, że delikwent X.X., nieświadom tego co czyni, w wielkim strachu i cierpieniu, ale z godnością i honorem, bez płaczu i kleksa, wykonał skok na gumowej linie z najwyższego obiektu do bungee jumping w Polsce z wysokości 90 metrów!
Warszawa, 03.09.2014.
Jeszcze tylko skok ze spadochronem i mogę umierać spokojnie.
Taki skok to poniekąd "próba generalna przed samobójstwem". Umówmy się, że technicznie te czynności różnią się jedynie tym, że w przypadku bungee jesteś zabezpieczony liną. Masz świadomość, że nic ci się nie stanie... chyba, że zdarzy się wypadek. Dlatego niezależnie od tego, jak odważny jesteś- strach dogoni cię i tak. Jak to było w pewnym polskim filmie: "Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, wujka też- ale natury nie oszukasz!".
To co lubię w takich sytuacjach to obserwowanie reakcji własnego organizmu. Już kiedy przypinają ci uprząż zaczyna skakać adrenalina. Wiesz, że coś się święci. Spoglądasz na dźwig, który wyniesie cię w górę na ponad 90m., i zadajesz sobie pytanie: "I po co mi to?". Wchodzisz lekko chwiejnym, niezdecydowanym krokiem na rampę, która po chwili wystrzela w górę. Pierwsze co sobie uświadamiasz, to ciężar liny u nóg, która wraz z wysokością nabiera wagi i ściąga cię wyraźnie w dół. Dla mnie najgorszy był chyba sam wjazd. Pochylasz głowę i obserwujesz, jak cała rzeczywistość zaczyna się kurczyć. Patrzysz w górę... a dystans do pokonania jest jeszcze tak duży.
Na szczycie rampa zatrzymuje się. Z góry widać całą Warszawę. Instruktor otwiera bramkę i z obojętną miną oraz spokojem indyjskiej krowy w głosie mówi ci:
- Teraz podejdź do krawędzi. Trzymam cię z tyłu za uprząż, więc puść się rampy, rozłóż szeroko ręce. Jak tylko będziesz gotowy- wykonaj skok przed siebie płasko na brzuch; tak, jak chciałbyś rzucić się na łóżko.
I to tyle. Dwa głębokie oddechy. Wypowiadam "ostatnie słowa":
- No to dziękuję. Taaak... To skaczę.
W mojej głowie myśli przetaczają się lawinowo. Cały organizm napędzany przez instynkt przetrwania próbuje buntować się i krzyczeć, bym nie skakał. Czuje jednak, że te krzyki nie są w stanie się przebić nigdzie dalej. Bo moja motywacja jest zbyt silna- o tym marzyłem, po to tu przyjechałem. Wiem, jakiej nagrody mogę się spodziewać. Przypominam sobie, co powiedziałem przed chwilką instruktorowi- po takiej deklaracji głupio byłoby się wycofać.
Przechylam się do przodu i wybijam z rampy. Słyszę swoje myśli. Jestem w szoku, że spadam tak płasko i równo. Równiuteńko, prosto w dół. Uszy zatyka mi pęd powietrza, a wszystko co na dole zaczyna przybliżać się z zawrotną prędkością. I nagle to czuję. W sobie, we własnym wnętrzu. Absolutnie czysty i wolny stan umysłu. Nagle wszystko jest bez znaczenia. Moje problemy... czy teraz mam jakieś? Jutrzejsze stresujące spotkanie z dyrektorem regionalnym? Zawód miłosny? Cokolwiek?! I okazuje się, że nic nie ma. Jest tylko tu i teraz, zawieszone na cienkiej, sprężystej linie. Pozbawione pragnień, oczekiwań, swobodne i klarowne. W tym jednym momencie żyję naprawdę i w pełni, na 100%. Wydzieram się ile sił w płucach.
Po chwili czuję jak wyhamowuje mnie lina. Krew spływa mi do głowy. Wystrzelam do góry i tańczę w obrotach kilka razy. Już wiem, że tego dnia nie umrę więc zaczynam się śmiać. Dostaję strzału endorfiny. Opadam na materac i po chwili idę już w stronę Zu, która czeka przy barierkach. Trzęsą mi się nogi i ręce. Dostałem to, po co tu przyszedłem. Kilka sekund absolutnego oczyszczenia i wolności. Wyższy stan świadomości, ułamek absolutu. Orgazm to przy tym pikuś.
Certyfikat pokonania strachu.
Nadany przez firmę BUNGEE JUMPING MARIO.
Zaświadcza się, że delikwent X.X., nieświadom tego co czyni, w wielkim strachu i cierpieniu, ale z godnością i honorem, bez płaczu i kleksa, wykonał skok na gumowej linie z najwyższego obiektu do bungee jumping w Polsce z wysokości 90 metrów!
Warszawa, 03.09.2014.
Jeszcze tylko skok ze spadochronem i mogę umierać spokojnie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)