środa, 3 grudnia 2014

36. Maraton Warszawski

W pisaniu bloga najwyraźniej także mam spore zaległości. O tych życiowych już nie wspomnę, ale to inny temat. A więc: Maraton! Kolejne 42 km przebiegnięte. Oficjalnie jest powód do dumy, bo poprawiłem się co do zeszłego roku o pół godziny- biegłem równo 4h:29min:41sec. Tym razem nie męczyłem się też sam. Udało mi się namówić swojego kumpla z pracy, więc przez 3/4 trasy miałem towarzystwo w postaci K. Ma to swój plus- jest się do kogo odezwać, łatwiej utrzymywać równe tempo, dopinguje też wspólna motywacja. Niestety przyznam, że w tym roku ten bieg dał mi ostro po dupie. Tradycyjnie około 32 km zderzyłem się ze swoją "ścianą". Opadłem z sił i to tak fatalnie, że w końcu zmusiłem K., by dalej pobiegł szybciej sam, już beze mnie. Miałem spore trudności z oddychaniem na pewnym odcinku trasy, i dopiero kiedy zwolniłem oraz uspokoiłem jakoś organizm udało mi się to przezwyciężyć. Na 36'tym kilometrze złapał mnie za to skurcz w udzie- tak silny, że sądziłem iż jest już "po zawodach"- dosłownie. Udało mi się to jednak rozchodzić i doleciałem już do mety bez większych przeszkód. 



Mam chyba pewną refleksję, że Maraton- ale taki rzeczywisty- zaczyna się dopiero po 30'tym kilometrze. To taki próg, magiczna granica pisana cienką linią, po której organizm naprawdę udowadnia na ile go stać i co może udźwignąć. Wychodzi każdy ból, niedociągnięcia w treningach oraz to, co siedzi w głowie. Ja miałem tam tylko myśl, że jest to jedna wielka męczarnia. Pełna pytań: "I po cholerę ja to robię, na co mi coś takiego?". Przekraczając linię mety byłem tak wykończony, że nawet nie miałem siły by się cieszyć.



Ulga przyszła dopiero później. Odebraliśmy medale i poszliśmy poleżeć na trawie pod Stadionem Narodowym. Odpoczywaliśmy tak około godziny. Nad nami słońce, niebo. Każdy mięsień wołał o pomstę ze zmęczenia. Tyle kląłem na ten bieg w jego trakcie... ale po wszystkim, leżąc i patrząc się w chmury- czułem tą radość. I pewność, że za rok pobiegnę kolejny raz. Mój znajomy, który jest już doświadczonym maratończykiem powiedział mi rok temu, przed moją pierwszą 42'ką:
- Wiesz, kiedy to przebiegniesz, to otworzy ci się umysł. Zrozumiesz sens tego wszystkiego, i serio- inna perspektywa. 
Przebiegłem więc. Czekam, czekam... i nic. Żadna magiczna furtka się nie otworzyła, nie spłynęło na mnie olśnienie w strudze błyszczącej poświaty. Ale myślę, że to zależy od podejścia. Moje życie pełne było zawsze takich "kamieni milowych"- wydarzeń zmieniających perspektywę, spojrzenie. Dlatego chyba nie miałem aż tak drastycznych doświadczeń jak wspomniany wyżej kolega. Wiem za to, że zyskałem tylko pewność jednej myśli. Że nic mnie kurwa nie złamie. (Chyba). 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz