czwartek, 11 września 2014

Bungee!

Skoczyłem. Bungee jest jedną z tych rzeczy, które mają mało wspólnego z pojęciem "zdrowego rozsądku". Instynkt przetrwania człowieka zwykle chroni przed czynnikami narażającymi go na niebezpieczeństwo. W grę wchodzi zapewne sprawa z przekazaniem genów- priorytet, dla jakiego organizm w ogóle funkcjonuje. Dlatego też większość ludzi nie bawi się w podobne "głupoty". Większość wybiera ów "zdrowy rozsądek". 

Taki skok to poniekąd "próba generalna przed samobójstwem". Umówmy się, że technicznie te czynności różnią się jedynie tym, że w przypadku bungee jesteś zabezpieczony liną. Masz świadomość, że nic ci się nie stanie... chyba, że zdarzy się wypadek. Dlatego niezależnie od tego, jak odważny jesteś- strach dogoni cię i tak. Jak to było w pewnym polskim filmie: "Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, wujka też- ale natury nie oszukasz!".

To co lubię w takich sytuacjach to obserwowanie reakcji własnego organizmu. Już kiedy przypinają ci uprząż zaczyna skakać adrenalina. Wiesz, że coś się święci. Spoglądasz na dźwig, który wyniesie cię w górę na ponad 90m., i zadajesz sobie pytanie: "I po co mi to?". Wchodzisz lekko chwiejnym, niezdecydowanym krokiem na rampę, która po chwili wystrzela w górę. Pierwsze co sobie uświadamiasz, to ciężar liny u nóg, która wraz z wysokością nabiera wagi i ściąga cię wyraźnie w dół. Dla mnie najgorszy był chyba sam wjazd. Pochylasz głowę i obserwujesz, jak cała rzeczywistość zaczyna się kurczyć. Patrzysz w górę... a dystans do pokonania jest jeszcze tak duży.

Na szczycie rampa zatrzymuje się. Z góry widać całą Warszawę. Instruktor otwiera bramkę i z obojętną miną oraz spokojem indyjskiej krowy w głosie mówi ci:
- Teraz podejdź do krawędzi. Trzymam cię z tyłu za uprząż, więc puść się rampy, rozłóż szeroko ręce. Jak tylko będziesz gotowy- wykonaj skok przed siebie płasko na brzuch; tak, jak chciałbyś rzucić się na łóżko

I to tyle. Dwa głębokie oddechy. Wypowiadam "ostatnie słowa": 
- No to dziękuję. Taaak... To skaczę.
W mojej głowie myśli przetaczają się lawinowo. Cały organizm napędzany przez instynkt przetrwania próbuje buntować się i krzyczeć, bym nie skakał. Czuje jednak, że te krzyki nie są w stanie się przebić nigdzie dalej. Bo moja motywacja jest zbyt silna- o tym marzyłem, po to tu przyjechałem. Wiem, jakiej nagrody mogę się spodziewać. Przypominam sobie, co powiedziałem przed chwilką instruktorowi- po takiej deklaracji głupio byłoby się wycofać.

Przechylam się do przodu i wybijam z rampy. Słyszę swoje myśli. Jestem w szoku, że spadam tak płasko i równo. Równiuteńko, prosto w dół. Uszy zatyka mi pęd powietrza, a wszystko co na dole zaczyna przybliżać się z zawrotną prędkością. I nagle to czuję. W sobie, we własnym wnętrzu. Absolutnie czysty i wolny stan umysłu. Nagle wszystko jest bez znaczenia. Moje problemy... czy teraz mam jakieś? Jutrzejsze stresujące spotkanie z dyrektorem regionalnym? Zawód miłosny? Cokolwiek?! I okazuje się, że nic nie ma. Jest tylko tu i teraz, zawieszone na cienkiej, sprężystej linie. Pozbawione pragnień, oczekiwań, swobodne i klarowne. W tym jednym momencie żyję naprawdę i w pełni, na 100%. Wydzieram się ile sił w płucach.

Po chwili czuję jak wyhamowuje mnie lina. Krew spływa mi do głowy. Wystrzelam do góry i tańczę w obrotach kilka razy. Już wiem, że tego dnia nie umrę więc zaczynam się śmiać. Dostaję strzału endorfiny. Opadam na materac i po chwili idę już w stronę Zu, która czeka przy barierkach. Trzęsą mi się nogi i ręce. Dostałem to, po co tu przyszedłem. Kilka sekund absolutnego oczyszczenia i wolności. Wyższy stan świadomości, ułamek absolutu. Orgazm to przy tym pikuś. 







                                                              Certyfikat pokonania strachu.
Nadany przez firmę BUNGEE JUMPING MARIO.
Zaświadcza się, że delikwent X.X., nieświadom tego co czyni, w wielkim strachu i cierpieniu, ale z godnością i honorem, bez płaczu i kleksa, wykonał skok na gumowej linie z najwyższego obiektu do bungee jumping w Polsce z wysokości 90 metrów!
Warszawa, 03.09.2014.

Jeszcze tylko skok ze spadochronem i mogę umierać spokojnie.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Zanik



                                                                   Tak po prostu.


wtorek, 26 sierpnia 2014

Szacunek Ludzi Ulicy


Scenka rodzajowa z pracy. Główne osoby dramatu: ja oraz nasz "znajomy" złodziej- Dresik, który regularnie kradnie nam kawy i w razie interwencji grozi wszystkim śmiercią lub co najmniej brutalnym pobiciem. Stoję za barem, do lokalu wpada Dresik i łapie za paczki z kawą.
- Eeeeeej panie kolego, weź zostaw te kawki, dobra?!!! - wydzieram się na pół sali i podbiegam do Dresa. Ten odkłada kawy z powrotem na półkę:
- No dobraaaaa...
- Dzięki. - rzucam.
- Proszę bardzo. - odpowiada Dresik i spokojnie wychodzi.
Kultura przede wszystkim. 150% dla mnie do Szacunku Ludzi Ulicy i co najmniej +50 do Respektu na dzielni. 



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

"Troszkę bardzo, z całej siły"

Za mną jakieś trzy parszywe dni. Niby miałem wolne, ale tak naprawdę nie robiłem totalnie nic. Zero sportu, integracji z ludźmi. Praktycznie leżałem tylko w łóżku i oglądałem filmy na kompie. Apatia pełną gębą. 

Porządkowałem swoje rzeczy, i w moim starym zeszycie znalazłem kartki z życzeniami od M., z różnych okazji: Walentynki, Boże Narodzenie, nasze rocznice... Przeczytałem tą z 3 marca 2014, z moich ostatnich urodzin. "I pamiętaj, że troszkę bardzo, z całej siły"- tak mówiła, kiedy chciała dać mi do zrozumienia, że mnie kocha. Wodziłem więc oczami po tym, co napisała i śmiałem się w duchu. Jakie to ma znaczenie, i jak się do tego odnieść, gdy praktycznie pół miesiąca później postanowiła się ze mną rozstać? Ile było prawdy w tych słowach? Czy w ogóle była w tym jakaś miłość, czy jedynie iluzja i zwidy? Po co też komuś serwować takie wyznania, skoro nie mają one najmniejszego pokrycia w rzeczywistości? Totalnie tego nie rozumiem. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa... W jakąkolwiek stronę by nie spojrzeć. Nie umiem teraz patrzeć na zjawisko "miłości" bez jakichś chorych pokładów krytycyzmu. Wystarczy, że obserwuję to co wydarza się wokoło mnie. F. niemalże się rozwodzi. Tyle mu przyszło z wesela na pełnej pompie i poprzedzających to trzech lat poznawania swojej uroczej partnerki. Dwa tygodnie temu przyszła do mnie G. Narzekanie na swojego faceta, wątpliwości, pytania bez odpowiedzi... A tyle tam przecież uczuć. Kilka dni wstecz byłem na kilku piwach w plenerze nad Wisełką. Spotkaliśmy się gromadą, nagle w trakcie podchodzi do mnie Z. i całuje mnie dosyć namiętnie w ucho. Wszystko fajnie, tyle że za nią stoi facet, z którym chajta się za kilka miesięcy. Na szczęście nie zauważa tego. Pytam ją, co się dzieje- odpowiada: "Wkurwia mnie już". 

W sobotę byłem świadkiem na ślubie cywilnym mojego basisty. Uśmiechałem się, ale patrzyłem na nich i czułem smutek w środku. Widziałem ich szczęście, to, jak się dogadują (są ze sobą bardzo krótko), ciepło uczuć w oczach. Zastanawiałem się, jak długo będzie im to dane... jak długo to wytrzyma. Czy tylko statystyczne trzy lata, czy całe życie? Zanim się sobą nie znudzą, nie poznają w pełni, zanim nie opadnie chemia, nie wypali się ogień? Jak zmienią się ich spojrzenia, gdy znienawidzą się i zaczną wypominać wszystko co złe na przestrzeni tych lat? Uśmiechałem się więc i w głębi serca życzyłem im, by takie rzeczy nigdy ich nie dosięgły. By byli zaprzeczeniem wszystkich złych spraw, jakie dostrzegam obok. Aby swoim życiem pokazali, że to ma po prostu jakiś sens... 



niedziela, 17 sierpnia 2014

Woodstock




Parę tygodni temu zaliczyłem mój trzeci w życiu Przystanek Woodstock... po 10 latach (sic!) od ostatniego. Nie ma co- czas leci. Aż ciężko uwierzyć, że to aż tak długi odcinek. Dobrze chyba jednak zrobić coś takiego- w sensie pewnego rodzaju "powrotu" w dane miejsce i okoliczności. Niby podobne położenie oraz warunki, ale dzięki temu naprawdę możesz zaobserwować ile zmian się dokonało i na zewnątrz, i w tobie samym. Mój pierwszy Wood to 2003 rok- ostatnie Żary. Nigdy nie zapomnę tego szału, klimatu, tej muzyki, fascynacji ludźmi, więzi i poczucia połączenia. Wsiąkłem wtedy w całą tą subkulturę, chłonąłem wszystko jak gąbka. Rok później- pierwszy Kostrzyn. Już nie było tak wesoło. Zacząłem dostrzegać to, czego nie odnotowałem rok wcześniej- tzw. "drugą stronę medalu"... pijanych ludzi, zaprzeczenie wartości które były mi bliskie, degenerację. 

Od tamtej pory minęło 10 lat. Zmieniło się wszystko, mój wygląd, charakter, styl życia. Z subkultury po prostu wyrosłem. Stałem się w pełni samodzielny, bardziej odpowiedzialny. Pojechałem więc na ten festiwal bez całego tego bagażu... ale też i bez większych oczekiwań. Postanowiłem jedynie być, doświadczać, patrzeć i słuchać wszystkiego tak, jak po prostu do mnie dotrze. Bez oceniania, wartościowania, prób uporządkowania całości. Zwolniłem hamulce i na te kilka dni zostawiłem gdzieś na boku totalnie całe moje "normalne" życie. Żyłem koncertami, spotkaniami ASP- bez większej potrzeby uzewnętrzniania się przed kimkolwiek. Zaliczyłem nawet dwukrotnie crowd surfing- co było poniekąd moim marzeniem. Ta chwila, gdy tłum mnie porwał, wyniósł na dwa metry do góry i mogłem zobaczyć na moment to wszystko: zachód słońca nad polem namiotowym, kolor nieba, kontrast lasu oraz 750 tysięcy osób, niczym bezkresne morze... I świadomość, że niczego w ciągu tych kilku minut nie możesz kontrolować, jesteś całkowicie uzależniony od innych. Pustka umysłu, chwili, surowość trwania. 

Uświadomiłem sobie, że to tego od jakiegoś czasu poszukuję. Pustki i wymiaru bezkresu, nieograniczoności. To stąd próby ucieczki w adrenalinę- paintball, ćwiczenia na siłowni, bieganie, marzenie o skoku ze spadochronem, czy na bungee. Odkrywanie przestrzennej muzyki, eksperymenty z "trującymi roślinami", wyjazdy w miejsca bez ludzi. Chcę znów przeżyć to, co kilka lat temu na Tarifie, gdy kąpałem się w oceanie. Zawisnąć gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią- bez możliwości kontrolowania czegokolwiek. Absolutny błogostan, wolność, bezwład. I przekonanie, jak mało rzeczy w tym życiu ma naprawdę wielki sens.



PS. Manu Chao rządzi.

niedziela, 27 lipca 2014

Festiwal hedonizmu

Bycie singlem to naprawdę zajebista sprawa. Przynajmniej do takich wniosków ostatnio dochodzę. I nie jest to wcale jakaś gadka auto-motywująca, by samemu w to stwierdzenie uwierzyć. Często spotykacie zapewne na swojej drodze ten typ osób, które z przyklejonym uśmiechem i lekko zgryzioną miną mówią, jak to wspaniale jest im bez żadnej połówki; by wieczorem dla odmiany- gdy nikt nie widzi- płakać sromotnie w poduszkę o kształcie penisa. No cóż, mnie to na bank nie dotyczy. Od rozstania z M. moje życie to jeden wielki, nieustający festiwal hedonizmu. Czuję się trochę jak Lester, główny bohater filmu "American Beauty", który w trakcie separacji z żoną powraca do swoich zainteresowań sprzed 'nastu lat, kupuje sobie samochód marzeń, zaczyna uprawiać sport, słuchać ukochanej muzyki czy popalać trawkę. I co najlepsze- przestaje dawać sobie wchodzić na głowę. 

Generalnie po rozstaniu są chyba dwie ścieżki postępowania lub radzenia sobie z tym faktem. Pierwsza jest raczej smutna, pełna dołów, upijania się do lustra i sromotnego wypłakiwania się w poduszkę o kształcie penisa (gdy nikt nie widzi). Druga za to jest totalnym katharsis, oczyszczeniem i zwykle ma pozytywne oblicze. I na taką strategię się nakierowałem. Wziąłem się za siebie, latam na siłownię, zacząłem robić rzeczy, których dotąd nie miałem okazji spróbować. Cieszę się życiem, spotykam nowych ludzi. Odzyskałem dawną pewność siebie, ale też nabrałem w jakiś dziwny sposób szacunku dla własnej osoby. Objawia się to tym, że przestałem tak cackać się z ludźmi jak kiedyś, uważać na każde słowo, by tylko kogoś nie obrazić, itd. Nie mam problemów z opieprzeniem kogoś, gdy coś mi sie nie podoba, nie trzymam wtedy języka za zębami. Coraz więcej wymagam i egzekwuję.  Nie wiem, z czego to się bierze. Może to jakaś świadomość wieku- dobijam do trzydziestki i chyba zrozumiałem, że nie muszę się liczyć już z każdym na swojej drodze. 

Często spotykam się ostatnio z B., i czuję, że dużo dają mi rozmowy z nią. Można powiedzieć, że jesteśmy na podobnej drodze, jeśli chodzi o tzw. "życiówkę". Podobne koleje losów w związkach, podobne zawirowania z rodziną, pracą itd. Jest to poniekąd ewenement w skali porównawczej do moich pozostałych znajomych, którzy mają już swoje "dojrzałe" sprawy w życiu, kredyty na dom, żony, rozwody, dzieciaki. A co za tym idzie- rezygnację z dawnych zainteresowań, stylu życia, nierzadko osobowości... Bo nie oszukując nikogo: kumple, którzy są moimi rówieśnikami przypominają mentalnie na dzień dzisiejszy starych pryków. Nic im sie nie chce, zapuścili się, brzuszki piwne w pełnej okazałości, a sens egzystencji sprowadza się do chlania i oglądania seriali w TV. Cholera, nie chcę tak skończyć. Chociaż z drugiej strony zastanawiam się, czy moja osoba, która pomimo wieku nadal podąża za swoimi pasjami, nie daje się udupić w świecie TeFauEnu i po prostu stara się żyć pełnią tego co ma- to czy nadal jest to budujące, czy już poniekąd żenujące. Bo żyjemy w społeczeństwie które narzuca nam pewne normy: do 25 roku życia obroń się, potem szukaj pracy, a do 30'tki ożeń się i miej dzieci. B. stwierdziła wczoraj, że burzymy te jebane statystyki- z tym, że jest to po prostu najwłaściwsza droga, jaką można obrać. Chyba jej w tym zaufam. 

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że centralnie nic nie muszę. Mogę- ale nie muszę. To duża różnica, i zaczyna mi się podobać taka perspektywa. Nie mam żadnego ciśnienia, podążam sobie spokojnie z nurtem i chyba pierwszy raz od długiego czasu czuję się z tym po prostu dobrze, komfortowo. Nie stawiam sobie sztucznych progów, biorę ile się da i nie oglądam za siebie. Reszta przyjdzie sama, w odpowiednim czasie. Tak, jak zawsze.

piątek, 18 lipca 2014

Metallica by request

Mam ostatnio szczęście do koncertów za free. Najpierw Limp Bizkit, teraz Metallica. Trafiło mi się oczywiście przypadkiem. "Jeszcze" żona kumpla zdecydowała się nie jechać, i w konsekwencji bilet przypadł w udziale mi.



Dla mnie Metallica to na dobrą sprawę pewien rozdział w życiu. Zaczęło się od fascynacji w trakcie późnej podstawówki i trwało przez niemal całe liceum. To właśnie przez ten zespół chwyciłem za gitarę- bo któż wtedy nie chciał być jak James Hetfield albo Kirk Hammet? Do obrzydzenia tłukłem "Master of puppets" oraz "Czarny album". Potem zaś królowały niepomiernie "Load" i "Re-load"- królują właściwie po dziś dzień. Wiem, że wielu true-fanów by mnie za to zlinczowało, ale według mnie właśnie "Load" oraz "Re-load" to szczytowe osiągnięcie tego składu i najlepsze płyty. Metallica zaczęła grać wtedy bardzo bluesowo. Nadal mocno i z wykopem, ale sięgając do tradycji- co w ich wykonaniu brzmiało świetnie. Proste zagrywki i zabiegi, ładnie skomponowane, doszlifowane. Czego chcieć więcej? Wkrótce potem wydali "S & M"- nagrania z udziałem filharmonii z San Francisco pod dyrekcją Michaela Kamen'a, tylko dopieszczając moje zadowolenie. Pojawiły się też dwie zupełnie nowe kompozycje: "No leaf clover" oraz "Minus human"- utrzymane w stylistyce poprzednich dwóch albumów, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół podąża dobrą drogą i ewoluuje w prawidłowym kierunku. No i oczywiście musiało stać się najgorsze: szeregi opuścił Jason Newsted. Basista genialny i świetny wokal wspierający- koleś który jednym gestem rozkręcał tłumy, tworzył całą atmosferę na koncertach, pozytywne wibracje. Jednocześnie najmniej doceniany z całej czwórki i ktoś, kogo nikt z oryginalnego składu totalnie nie szanował. Jego odejście było jedynie drobnym akcentem w ogólnym rozkładzie zespołu, następstwem nieuniknionego. Potem na kilka lat o Metallice trochę przycichło. Brak porozumienia, wewnętrzne spory, alkoholizm Jamesa, zamknięty świat. Wkrótce wielka M-firma zatrudniła jako basistę Roba Trujillo (wtf?) i wydała dwie koszmarne płyty: "St. Anger" i "Death Magnetic". Jedna niczym nie różni się od drugiej. Fatalne kompozycje które sprawiają wrażenie jakby ktoś połatał je z banku riffów bez zupełnego ładu i składu. Fatalny wokal i fatalne teksty. Fatalny brak solówek oraz fatalny mastering. Bębnieniu Larsa Ulrycha moim zdaniem wypadałoby poświęcić chyba cały osobny post, bo nie ma przekleństw na świecie dających upust wtopie takich rozmiarów. Lars gra (próbuje grać?) właściwie tak, jakby do bębnów nie siadał co najmniej od 10 lat. Całość brzmi (nie brzmi) okropnie, jakby rejestrowano to w garażu lub przydomowej kanciapie. Oczywiście- niby celowo. Miał być powrót do ciężkiego grania sprzed lat- a według mnie wyszła totalna kupa. Metallica zaprzepaściła tym samym całe 20 lat rozwoju. Ale to oczywiście tylko moja opinia...

W trakcie wielu lat mój stosunek do zespołu zmienił się diametralnie. Od totalnej fascynacji... do kompletnego zanegowania. Prawdopodobnie jest to naturalna kolej rzeczy. Jako gówniarz łykasz wszystko jak idzie: każdy tekst czy piosenkę traktujesz jako szczery przekaz, a dopiero później zauważasz, że większość z tego jest tylko i wyłącznie czystym biznesem, firmą. Pamiętam kiedy oglądałem dvd "Cunning stunts". Jest tam taki fragment, którym jarałem się przez lata. Chłopaki grają jakiś numer, kończą i nagle wszystko gaśnie. Na scenie zostaje tylko Jason Newsted i zapierdziela na basie skomplikowane, 12 minutowe solo. Pod koniec siada sobie na schodku i plumka wstęp do kolejnego hitu. Zapala się jedno światło: wychodzi James plumkający na gitarze wstawki do podkładu Jasona. Siada obok niego; nagle zapala się kolejne światło: wychodzi Kirk Hammet, dołącza do kolegów na schodach i tak siedzą i grają, jak trzej bolkowie czy przyjaciele z boiska. Byłem pod wrażeniem. "Wow, tyle lat, a oni nadal się lubią, przyjaźnią, mają taką chemię- braterstwo po prostu". Szok. I tylko parę lat później, gdy oglądałem kolejne dvd z koncertu na żywo- przecierałem ze zdziwienia oczy: oto kończy się numer, na scenie zostaje Jason grający 12 minutowe solo, potem siada na schodku; zapala się światło- dołącza się James, zapala się kolejne- dołącza Kirk, siadają obok siebie i grają jak trzej bolkowie. Mój świat legł w gruzach. Nie ma przyjaźni, nie ma braterstwa- za to jest choreografia. Tak, choreografia- nie bójmy się użyć tego słowa. Niestety...

No nic, gdzie ja byłem? A tak, jestem sobie na koncercie Metalliki. Spotkaliśmy się we trójkę, starzy przyjaciele z czasów ogólniaka. Ja, prawie z 30'ką na liczniku, świeżo po rozstaniu z laską z którą przez trzy lata tworzyłem związek i prawie się jej oświadczyłem- poza tym stały bywalec siłowni, niespełniony gitarzysta a także fotograf. F., dotychczas pogodny oraz pełen życia, a dziś przygnębiony i siwiejący ze stresu trzydziestolatek, stojący na progu rozwodu z "jeszcze" żoną, która już dzień po ślubie pokazała mu swoje drugie, dotąd nikomu nieznane oblicze jędzy i ogólnie mało ludzkiego człowieka. I T., mój rówieśnik, świeżo upieczony ojciec, z "spełnionymi" marzeniami: bo jest auto, dom na kredyt i posadzone drzewo. A poza tym sprawiający wrażanie totalnie nieszczęśliwego typek nie żałujący sobie alkoholu. Taka sytuacja. Siedzimy, a Metallica gra. James wykrzykuje slogany do tłumu, nagłośnienie jest tragiczne, wszystko zlewa się w jeden wielki szum. Atmosfery zero. Dosłownie. I tylko co jakiś czas, gdy rozbrzmiewa piosenka, której w pewien sposób oczekiwałem- pojawia się retrospekcja. Oto znów mam 16 lat. Siedzę w swoim pokoju na czerwonym dywanie; zaś w odtwarzaczu mojego boombox'a kręci się płyta "Master of puppets". Trzymam przycisk i po raz kolejny przewijam solówkę z utworu "Orion". Odkrywam nowe światy i marzę, że kiedyś będę umiał to zagrać sam. Zaś w szkole wymieniamy się newsami i ciekawostkami dotyczącymi zespołu. Noszę mój ulubiony T-shirt, oczywiście z logo Metalliki z płyty "Kill'em all" i obowiązkowymi czaszkami.

Retrospekcja znika. Tym razem ze sceny leci "One", a ja spoglądam na T., który ma już syndrom lekkiego nieogarniania po kilku browarach. Siedzi z mętnym wzrokiem, ręką wybija sobie rytm perkusji (kiedyś grał na niej całkiem przyzwoicie- chciał być jak Lars), a w kąciku lewego oka formuje się łza. Zastanawiam się o czym myśli. Czy on również przeniósł się do swojego pokoju, gdzie próbuje rozkminiać ścieżki bębnów? Czy wspomina tak jak ja dawne czasy i to, co udało się wygrać lub przegrać? Nie miałem odwagi zapytać.