poniedziałek, 15 lipca 2013

Problem z ziomkami od picia

Ci, którzy znają mnie trochę dłużej- patrząc na tytuł tego posta mogliby prawdopodobnie powątpiewać, czy aby rzeczywiście jestem jego autorem. Bo i owszem, mam za sobą lata w trakcie których za kołnierz raczej nie wylewałem- w zgodzie z myślą przewodnią pt.: "Alkoholu i różańca nigdy nie odmawiam". Późny ogólniak, wczesny etap studiów, potem liczne imprezy. Oczywiście daleko mi do rekordów pana Jerzego Pilcha czy chłopaków z Acid Drinkers. Zresztą w moim przypadku sprawa jest zasadniczo prosta: butelka zawsze stanowiła jedynie tło i dodatek, a nie głównego bohatera spektaklu. 

Tym ostatnim jest człowiek i jego liczba mnoga: ludzie. Mam do nich w życiu szczęście- co rusz prześlizgują się przez nie niezwykłe indywidualności (niezależnie od kierunku w jakim owa indywidualność podąża). W większości przypadków mam jednak wrażenie, że były to osoby warte nawet sporego bólu głowy następnego poranka. Do takiej jakości przyzwyczaiło mnie pierwsze popijanie z czasów liceum. Stały skład, moc bratnich dusz (większość nie przetasowała się przez lata). Piliśmy w lasach, nad jeziorami, grając lub słuchając muzyki, chłonąc literaturę i rozmawiając o życiu do późnych godzin nocnych. To o te rozmowy się rozchodziło. Otwieraliśmy się na siebie, wyciągaliśmy najdelikatniejsze podstawy tego, co przetrzymywały nasze głowy. Tylko potem było gorzej. Porozjeżdżaliśmy się do innych Wielkich Miast na studia. Nowe ekipy, nowe twarze. Spodziewasz się, że będzie tak samo, lub chociaż podobnie... Przecież zaczęły się studia, dołączyliśmy do elity umysłowej, weszliśmy na nowe, niepoznane grunty wyższych wartości intelektualnych. I pierwszy zjazd w dół... Poruszasz jakiś głębszy temat i słyszysz: "No co ty pierdolisz... weź łyknij, bo chyba za mało wypiłeś?". A ideały obracają się w popiół. 

Na dłuższą metę takie odzywki były dla mnie niczym innym, jak tylko sygnałem do odwrotu. Sorry, nie tutaj zaparkowałem brykę- idę więc szukać dalej. Sporo to zajęło, ale w końcu nauczyłem się odnajdywać takie osoby jak z mojego ogólniaka. Powróciło zaufanie, radość późnych godzin nocnych, rozmowy, odkrywanie filozofii, innych ścieżek. Powróciło przekonanie, że wypicie tych kilku butelek daje mi coś więcej, niż tylko tępy ból głowy następnego dnia. I tego trzymam się do dziś. No- staram się...



Jestem raczej typem zwierzęcia międzyludzkiego. Mimo, że cholernie lubię czasem samotność- mam dobrze rozwinięty instynkt stadny i ciągnie mnie do ludzi. Dlatego strasznie mnie cieszyło, kiedy nagle okazało się, że mam tylu znajomych by zbić się w 'nasto-osobową ekipę i zrobić na przykład jakiś wspólny wypad. Cieszyły mnie późniejsze popijawy, wracanie "wesołym" autobusem nocnym z Dworca Centralnego. Cieszyło mnie nawet sporadyczne rzyganie, gdy przegiąłem i kac. I gdzieś w tym wszystkim w międzyczasie znów poczułem, że ucieka mi sedno. Był taki moment kilka miesięcy temu, kiedy nagle zaczęło mi się wydawać, że wpadłem w krąg jakichś dziwnych zależności. Jakbym był cokolwiek komukolwiek winien. Uczestniczyłem w spotkaniach, na których motywem przewodnim lub pretekstem stawała się flaszka. Chciałem przyjść na browar lub dwa- a okazywało się, że MUSZĘ pić flaszkę. Sms od ziomka: "Wpadaj man, zobaczysz mieszkanie i zrobimy flaszeczkę". Zaproszenie: "Flaszka czeka, chodź- napijemy się". I tak w kółko. 

Pojechałem raz do mojego basisty, by zrobić nowy kawałek. Spotkaliśmy się i okazało się, że mamy podobny problem: znajomych z kategorii tych od flaszki, dla których stała się ona jedynym sensem. Już nie tłem do wydarzeń, a głównym, samotnym bohaterem. Hobby. Miłością i celem. W takich sytuacjach nie licz na zrozumienie. Nie zakumają, że być może zamiast zachlewania pały wolisz pobiegać, pójść na film, rolki czy pogadać. "Nie pijesz?! Ale z ciebie pizda!". I tym podobne. Dotarła do mnie taka myśl, że w przypadku niektórych znajomych nie pamiętam interakcji, której podstawą nie były procenty. Owszem, nie zaprzeczam- fajnie mieć nawet i takich ludzi, z którymi można spotkać się po prostu na browar. Czasem się to przydaje. Ale chyba potrzebuję czegoś ponad to. Czegoś więcej, niż bezproduktywnego chlańska, po którym jedyne co mnie spotka to umieranie przez połowę następnego dnia. 

Nadal lubię alkohol; lubię browary w plenerze i nawet to, że czasem może być ich za dużo. Ale mając do wyboru różne opcje... zdecydowanie wolę pojechać na drugi koniec Wielkiego Miasta do mojego basisty, skomponować oraz nagrać nowy numer... i dopiero potem spaść z dywanu na łeb. W nagrodę wartej swojej ceny. Bo jak to mówił mój ojciec (i wielu innych ojców przed nim): BO PIĆ, TO TRZEBA WIEDZIEĆ Z KIM.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz