Dzisiejszego poranka mój najlepszy kumpel T. podzielił się ze mną nowiną: w maju przyjdzie na świat jego pierwszy potomek. Radość... i poniekąd niedowierzanie. Jak to... dziecko? Ale już? W końcu jesteśmy jeszcze tacy młodzi... jeszcze nie pora, jeszcze jest tyle czasu... Zaraz za tą myślą dochodzi do mnie inna, że przecież mamy obaj prawie po 28 lat. Wskazówki zegara mają tą tendencję, że nie lubią zwlekać. On jakieś pół roku temu wziął ślub. Szybki kredyt, dom, teraz dziecko (chyba jestem w przysłowiowej "czarnej dupie").
Dosłownie tydzień temu zajrzałem na fejsbukowy profil mojego znajomego z czasów licealnych. Jest starszy ode mnie o jakieś trzy lata. Dokładnie tyle ma chyba teraz jego córka. K. zawsze lubił fotografikę- od czasu do czasu nadal coś cyka, jest na bieżąco z nowinkami. Ostatnio wrzuca na profil jej zdjęcia. Na szczęście (ku chwale jego poczucia gustu) nie są to zdjęcia typu: "Mój dzieciak właśnie upierdolił sobie japę kaszką", "Mój dzieciak wali klocka do nocnika", czy "Mój dzieciak się nażarł i teraz śpi". Fotografie jego autorstwa mają smak, wyczucie i treść. Pod spodem czytam komentarze jego znajomych- równolatków. Pamiętam ich z ogólniaka- banda freaków, skrajnych dziwolągów i buntowników idących pod prąd. A jak piszą? "Fajna dzidzia", "Mała modeleczka- i fotograf też niezgorszy"; etc., etc. ...
Po dzisiejszej nowinie od T. uświadomiłem sobie, że nadchodzi ten moment w którym potencjalnie dołączam powoli do tego grona... Grona "poważnych i dojrzałych" ludzi, żyjących poważnym i dojrzałym życiem (i piszącym komentarze na fejsie... sami wiecie jakie: poważne i dojrzałe). I jest mi z tym dziwnie nieodpowiednio, jak w ubraniu które wygląda ładnie, ale jest za ciasne. W głębi siebie mam nadal 20 lat. Mimo, że dostałem już wielokrotnie od życia po dupie, jestem świadomy swego doświadczenia czy wiedzy o życiu- to nadal marzę o tym, by podróżować, zmieniać świat, mieć wernisaż własnych fotografii, wydać kiedyś książkę i zostać gwiazdą pieprzonego rocka.
...
Właśnie dotarło do mnie, że nigdy nie pisałem tu o T. Znamy się od 12 lat. Połączyły nas rzeczy, które innych na pewno by podzieliły. Tymczasem obaj przeszliśmy te wszystkie brudy ramię w ramię, bez złości i wrogości. I chyba scementowało to nasze ścieżki już na zawsze. Razem dojrzewaliśmy, mądrzeliśmy, wygłupialiśmy się i cierpieliśmy. Dziś rzadko się widujemy- inne miasta, duże odległości. Ale zawsze jakoś wyczuwamy zmiany u każdego z osobna... gdy dzieje się źle, czy coś ważnego. Empatia- telepatia. I tak oto, ten milczący, spokojny i mało wylewny typ stał się dla mnie jedną z najbliższych osób. Taki brat krwi, przyjaciel... teraz mąż i przyszły ojciec. Za kilka tygodni pojadę do domu i wyciągnę go na wódkę.
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
środa, 28 listopada 2012
czwartek, 22 listopada 2012
R.I.P. Stalking Cat
5 listopada 2012 r. w wieku 54 lat zmarł Dennis Avner- światu znany bardziej jako Stalking Cat. Dla osób zorientowanych co nieco w świecie tatuażu i modyfikacji ciała była to na pewno postać nietuzinkowa. W młodości pracował jako technik sonaru dla armii Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu kariery wojskowej rozpoczął zaś długoletni proces zmieniania swojego ciała- wszystko po to, by upodobnić się do tygrysa... a konkretnie- tygrysicy. Rodzice Dennisa wywodzili się z indiańskich plemion Lakota oraz Huron. W tradycji Huronów istnieje wiara w fizyczne przeobrażenie człowieka w jego duchowego patrona zwierzęcego lub totem. I tą właśnie drogą przez ponad dwadzieścia lat podążał Avner. Poddając się szeregom skomplikowanych operacji plastycznych, stał się poniekąd pionierem tego typu modyfikacji. Dzięki implantom na twarzy, chirurgicznej zmianie kości policzkowych, warg, nosa, uszu, spiłowaniu zębów, tatuażom pokrywającym całą powierzchnię ciała oraz piercingowi- udało mu się upodobnić do swego totemu. W krótkim czasie stał się jedną z tych osób które znalazły sławę, ale nie bogactwo. Był częstym gościem konwentów tatuatorskich, różnego rodzaju zjazdów "freak'ów", programów telewizyjnych i radiowych- podróżował po wielu krajach jako rodzaj ciekawostki (kilka razy odwiedził również Polskę). Jego bliscy i znajomi wspominają go jako człowieka spokojnego i sympatycznego... czasem równie smutnego, jak i niezwykłego. Kilka tygodni temu zmarł w swoim domu w Nevadzie. Na chwilę obecną nie podano oficjalnie przyczyny jego śmierci, z wielu pobocznych źródeł wynika jednak, że prawdopodobnie popełnił samobójstwo.
Jego odejście w jakiś dziwny sposób mnie zasmuciło. Nie tylko dlatego, że regularnie śledziłem postępy jego transformacji. Był nawet jedną z postaci, które opisałem w mojej pracy magisterskiej na temat roli tatuażu w życiu młodzieży współczesnej. O śmierci Dennisa przeczytałem na jednym z portali informacyjnych. Przybiły mnie maksymalnie komentarze internautów... pełne nienawiści, odrazy i wrogości.
To naturalne, że z jego aparycją budził zapewne zarówno sympatię jak i niechęć- z tym pręgierzem skrajnych emocji przyszło mu podróżować przez całe życie. Nigdy chyba nie zrozumiem, jak można żywić do kogoś tyle jadu tylko dlatego, bo odważnie spełniał swoje marzenia, lub żył według własnych reguł i zasad? Ale to jest chyba takie typowo "polskie"- jeśli ktoś robi coś odmiennego niż wszyscy, jest przez to w jakikolwiek sposób 'inny' ...i co najgorsze- szczęśliwy, nasza recepta na to jest jedna: dobić, zniszczyć, skopać i zmieszać z błotem. Zastanawiam się, skąd to się bierze... i do czego prowadzi?
Jestem miłośnikiem tatuażu, sam posiadam dwa (i na tej ilości zapewne nie poprzestanę)- ale oczywiście nigdy nie zrobiłbym z sobą tego, co Stalking Cat... Mimo tego podziwiam go i szanuję- tak po prostu; poniekąd za odwagę, upór oraz wiarę w sens swoich poczynań. Gdziekolwiek teraz trafił- mam nadzieję, że osiągnął swój cel i jest tym, kim chciał być całe swoje życie- prawdziwym tygrysem. I żyje gdzieś szczęśliwie swoimi pozostałymi ośmioma kocimi żywotami...
Jego odejście w jakiś dziwny sposób mnie zasmuciło. Nie tylko dlatego, że regularnie śledziłem postępy jego transformacji. Był nawet jedną z postaci, które opisałem w mojej pracy magisterskiej na temat roli tatuażu w życiu młodzieży współczesnej. O śmierci Dennisa przeczytałem na jednym z portali informacyjnych. Przybiły mnie maksymalnie komentarze internautów... pełne nienawiści, odrazy i wrogości.
To naturalne, że z jego aparycją budził zapewne zarówno sympatię jak i niechęć- z tym pręgierzem skrajnych emocji przyszło mu podróżować przez całe życie. Nigdy chyba nie zrozumiem, jak można żywić do kogoś tyle jadu tylko dlatego, bo odważnie spełniał swoje marzenia, lub żył według własnych reguł i zasad? Ale to jest chyba takie typowo "polskie"- jeśli ktoś robi coś odmiennego niż wszyscy, jest przez to w jakikolwiek sposób 'inny' ...i co najgorsze- szczęśliwy, nasza recepta na to jest jedna: dobić, zniszczyć, skopać i zmieszać z błotem. Zastanawiam się, skąd to się bierze... i do czego prowadzi?
Jestem miłośnikiem tatuażu, sam posiadam dwa (i na tej ilości zapewne nie poprzestanę)- ale oczywiście nigdy nie zrobiłbym z sobą tego, co Stalking Cat... Mimo tego podziwiam go i szanuję- tak po prostu; poniekąd za odwagę, upór oraz wiarę w sens swoich poczynań. Gdziekolwiek teraz trafił- mam nadzieję, że osiągnął swój cel i jest tym, kim chciał być całe swoje życie- prawdziwym tygrysem. I żyje gdzieś szczęśliwie swoimi pozostałymi ośmioma kocimi żywotami...
niedziela, 18 listopada 2012
Tęczą w mur
Jakiś czas temu natknąłem się w sieci na dosyć ciekawy projekt street art'owy. Jego pomysłodawcą jest szwedzki graficiarz o pseudonimie Akay. Wśród ludzi zorientowanych w temacie jest to postać dosyć znana. W swoich początkach trudnił się graffiti, obecnie woli zaś tworzyć różnego rodzaju i formatu instalacje (także przy współpracy z innymi performerami) czy większe projekty, jak choćby jego sławny "Akayism"- http://www.akayism.org/
Myślę, że przy obecnej aurze pogodowej taki rower mógłby być miłą alternatywą także dla szarych, polskich osiedli...
piątek, 9 listopada 2012
Samsara
Czy film, w którym przez ponad 90 minut nie pada ani jedno słowo dialogu może być w ogóle interesujący? Okazuje się, że tak.
20 lat po nakręceniu kultowej "Baraki" reżyser Ron Fricke zabiera nas w poetycką wędrówkę przez 25 krajów i różnych kultur. Arcydzieło nosi tytuł "Samsara"- kręcono je przez 5 lat, wyłącznie na taśmie 70 mm... To jeden z tych obrazów, które wyciskają emocje i po prostu zmuszają do refleksji.
Samsara - w hinduizmie, dżinizmie i buddyzmie termin ten rozumiany jest dosłownie jako nieustanne wędrowanie, czyli kołowrót narodzin i śmierci- cykl reinkarnacji, któremu od niezmierzonego okresu podlegają wszystkie żywe istoty. Po każdym kolejnym wcieleniu następne jest wybierane w zależności od nagromadzonej karmy. W buddyzmie samsara oznacza również cykl przemian, któremu podlegają wszelkie byty i zjawiska włącznie z naszymi myślami, uczuciami i ciałami. Jest to powtarzany w nieskończoność proces tworzenia i upadku. We wczesnych buddyjskich tekstach samsara nie oznacza odpowiedzi na pytanie: "Gdzie jesteśmy?". Bliższa jest pytaniu "Co robimy?". Zamiast miejsca jest proces: tendencja do ciągłego tworzenia światów i zamieszkiwania ich. Gdy jeden świat upada lub znika, ty tworzysz inny i idziesz do niego. W tym samym czasie spotykasz ludzi, którzy tak samo jak ty stworzyli swoje własne światy…
Ta idea zdaje się mocno przyświecać całej tej produkcji. Obserwujemy tu zarówno rozwój cywilizacji oraz jej wpływ na świat, sylwetki ludzi, kultury, style życia, ale także piękno natury, jej potęgę i pewne prawdy, mechanizmy rządzące naszym uniwersum. Zapisane jest to symbolicznie na każdej klatce filmu... Jednocześnie obraz po prostu popycha i zmusza nas do refleksji. Bo sporo tu kontrastów. Pęd metropolii, "kultura" świata zachodu, degeneracja i spłycanie duchowości człowieka zderzają się tu z wartościami, które przetrwały jedynie w niezliczonych zakątkach świata: w górach Tybetu, w amazońskiej dziczy, czy wśród plemion Afryki...
Wydaje mi się, że trzonem i lustrzanym odbiciem tej opowieści są dwie buddyjskie prawdy: istnieje cierpienie, ale też przemijanie zjawisk. Na dłuższym odcinku czasu to pierwsze powodują pieniądze, konsumpcja, złe uczynki i bezrefleksyjne, głupie pojmowanie życia. Jeśli uświadomisz sobie, że to wszystko co posiadasz i w czym odnajdujesz stałość- kariera, majątek, władza, prestiż- stanowi jedynie okruch, po którym jutro nie będzie nawet śladu... to czy rzeczywiście dasz radę zasnąć spokojnie? Czy nagle zrozumiesz, że być może nie poznałeś nigdy prawdziwego znaczenia słowa szczęście?
Świat przemija. Zjawiska przemijają. I ty też przeminiesz. Tak jak choćby najprostszy przykład, który tak często przewija się przez film: cykl dnia i nocy. Bez bólu, dźwięku, pamięci, znaczenia. Jak misterne mandale usypywane w "Samsarze" przez mnichów całymi tygodniami. Widzimy to i wiemy, że wymaga to czasu, precyzji, cierpliwości. Może to kogoś zdziwić, że kiedy skończą- bez żalu oraz cienia wahania rozsypią swoje dzieło... i zaczną od początku. Bo istnieje przepływ, przemijanie, powtarzalność cyklu narodzin, śmierci... a także odrodzenia.
Samsara - w hinduizmie, dżinizmie i buddyzmie termin ten rozumiany jest dosłownie jako nieustanne wędrowanie, czyli kołowrót narodzin i śmierci- cykl reinkarnacji, któremu od niezmierzonego okresu podlegają wszystkie żywe istoty. Po każdym kolejnym wcieleniu następne jest wybierane w zależności od nagromadzonej karmy. W buddyzmie samsara oznacza również cykl przemian, któremu podlegają wszelkie byty i zjawiska włącznie z naszymi myślami, uczuciami i ciałami. Jest to powtarzany w nieskończoność proces tworzenia i upadku. We wczesnych buddyjskich tekstach samsara nie oznacza odpowiedzi na pytanie: "Gdzie jesteśmy?". Bliższa jest pytaniu "Co robimy?". Zamiast miejsca jest proces: tendencja do ciągłego tworzenia światów i zamieszkiwania ich. Gdy jeden świat upada lub znika, ty tworzysz inny i idziesz do niego. W tym samym czasie spotykasz ludzi, którzy tak samo jak ty stworzyli swoje własne światy…
Ta idea zdaje się mocno przyświecać całej tej produkcji. Obserwujemy tu zarówno rozwój cywilizacji oraz jej wpływ na świat, sylwetki ludzi, kultury, style życia, ale także piękno natury, jej potęgę i pewne prawdy, mechanizmy rządzące naszym uniwersum. Zapisane jest to symbolicznie na każdej klatce filmu... Jednocześnie obraz po prostu popycha i zmusza nas do refleksji. Bo sporo tu kontrastów. Pęd metropolii, "kultura" świata zachodu, degeneracja i spłycanie duchowości człowieka zderzają się tu z wartościami, które przetrwały jedynie w niezliczonych zakątkach świata: w górach Tybetu, w amazońskiej dziczy, czy wśród plemion Afryki...
Wydaje mi się, że trzonem i lustrzanym odbiciem tej opowieści są dwie buddyjskie prawdy: istnieje cierpienie, ale też przemijanie zjawisk. Na dłuższym odcinku czasu to pierwsze powodują pieniądze, konsumpcja, złe uczynki i bezrefleksyjne, głupie pojmowanie życia. Jeśli uświadomisz sobie, że to wszystko co posiadasz i w czym odnajdujesz stałość- kariera, majątek, władza, prestiż- stanowi jedynie okruch, po którym jutro nie będzie nawet śladu... to czy rzeczywiście dasz radę zasnąć spokojnie? Czy nagle zrozumiesz, że być może nie poznałeś nigdy prawdziwego znaczenia słowa szczęście?
Świat przemija. Zjawiska przemijają. I ty też przeminiesz. Tak jak choćby najprostszy przykład, który tak często przewija się przez film: cykl dnia i nocy. Bez bólu, dźwięku, pamięci, znaczenia. Jak misterne mandale usypywane w "Samsarze" przez mnichów całymi tygodniami. Widzimy to i wiemy, że wymaga to czasu, precyzji, cierpliwości. Może to kogoś zdziwić, że kiedy skończą- bez żalu oraz cienia wahania rozsypią swoje dzieło... i zaczną od początku. Bo istnieje przepływ, przemijanie, powtarzalność cyklu narodzin, śmierci... a także odrodzenia.
środa, 24 października 2012
Turn back the river
Jestem niewolnikiem własnych myśli. Od jakiegoś tygodnia nie mogę pozbyć się przekonania, że życie znów ucieka mi gdzieś przez palce. Budzę się rano już z automatu. Wyćwiczenie organizmu- nawet nie trzeba nastawiać budzika. Powinienem wstawać rześki, wypoczęty. Tymczasem boli mnie umysł, boli mnie głowa, boli mnie ciało. Pierwsze koło ratunkowe: prysznic, kawa i śniadanie. Wyścig do tramwaju. Słuchawki, mp3 i na godzinę mnie nie ma. Ostatnio nauczyłem się siadać w środkach komunikacji miejskiej i nikomu nie ustępować miejsca. To nie jest brak wychowania. Po prostu bolą mnie nogi. Około 17- 20 piosenek później jestem na miejscu. Praca, praca, praca, praca, praca. Bądź miły (tak naprawdę nie jestem- to tylko taka maska). Dziesięć h i wychodzę. Czekam na tramwaj. Słuchawki! Godzinę później jestem już w domu. Odpalam kompa. Coraz rzadziej włączam muzykę. FejsBÓG, poczta. Niekiedy robię sobie kolację. W okolicach północy kładę się spać, myśląc o kolejnym dniu pełnym fascynujących przygód.
W to wszystko wplatam jakoś zakupy, próby z zespołem, spotkania z Nią. No właśnie- powinniśmy robić dużo szalonych rzeczy. Przecież jesteśmy młodzi. Zaszaleć w lokalu, bywać na imprezach, chodzić na spacery, zwiedzać, może jakiś sport do tego. Niestety, tak się nie dzieje. Ciężko mi ostatnio przyznać się przed samym sobą, że po prostu brakuje mi na to sił. Zresztą, trudno raczej żyć highlife'm za 1000 zł/ miesiąc.
Kilka dni temu odświeżyłem sobie film "Into the wild". I znów zacząłem marzyć o ucieczce. A więc wstaję rano. Jadę do tej pieprzonej pracy. Nieprzytomny wzrok obojętnie odwracam do okien tramwaju. Z całej siły pragnąc uwolnić się od każdej rzeczy która zatrzymuje mnie tu na miejscu... Kanonada myśli, kanonada krzyku i pytań:
Czy jest to twoja ziemia obiecana?
Czy tego naprawdę chcesz?
Czy to jest twoja pieprzona droga?
Czy to twoje życie czy nie?
Czy naprawdę wierzysz w Boga?
Czy naprawdę wierzysz w ludzi?
Czy naprawdę kiedykolwiek się zakochałeś?
Czy naprawdę rozumiesz sens?
Mam swoją kartę kredytową. Mam swój telewizor. Znam ścieżkę gwiazd, ale nie znam siebie. Żyjemy na zmarnowanej ziemi. Żyjemy w pustych pokojach. Pośród zniszczonych pomników i tysiąca głupich książek. W naszych zamglonych miastach jesteśmy cieniami stworzenia: z bezmyślnymi głowami w chmurach i myślami jak dym z kominów. A ucieczka jest niemożliwa.
W to wszystko wplatam jakoś zakupy, próby z zespołem, spotkania z Nią. No właśnie- powinniśmy robić dużo szalonych rzeczy. Przecież jesteśmy młodzi. Zaszaleć w lokalu, bywać na imprezach, chodzić na spacery, zwiedzać, może jakiś sport do tego. Niestety, tak się nie dzieje. Ciężko mi ostatnio przyznać się przed samym sobą, że po prostu brakuje mi na to sił. Zresztą, trudno raczej żyć highlife'm za 1000 zł/ miesiąc.
Kilka dni temu odświeżyłem sobie film "Into the wild". I znów zacząłem marzyć o ucieczce. A więc wstaję rano. Jadę do tej pieprzonej pracy. Nieprzytomny wzrok obojętnie odwracam do okien tramwaju. Z całej siły pragnąc uwolnić się od każdej rzeczy która zatrzymuje mnie tu na miejscu... Kanonada myśli, kanonada krzyku i pytań:
Czy jest to twoja ziemia obiecana?
Czy tego naprawdę chcesz?
Czy to jest twoja pieprzona droga?
Czy to twoje życie czy nie?
Czy naprawdę wierzysz w Boga?
Czy naprawdę wierzysz w ludzi?
Czy naprawdę kiedykolwiek się zakochałeś?
Czy naprawdę rozumiesz sens?
Mam swoją kartę kredytową. Mam swój telewizor. Znam ścieżkę gwiazd, ale nie znam siebie. Żyjemy na zmarnowanej ziemi. Żyjemy w pustych pokojach. Pośród zniszczonych pomników i tysiąca głupich książek. W naszych zamglonych miastach jesteśmy cieniami stworzenia: z bezmyślnymi głowami w chmurach i myślami jak dym z kominów. A ucieczka jest niemożliwa.
czwartek, 18 października 2012
"I co dalej?"
Nadeszła wiekopomna chwila: tak, tak- obroniłem pracę magisterską. Zgodnie z moimi przewidywaniami, cały ten epizod jest raczej mocno przereklamowany. Nie zrobiło to ze mnie lepszego człowieka, nie czuję się bardziej wyjątkowo, nie otrzymałem także żadnych dodatkowych super-mocy (a szkoda). Mogę sobie ewentualnie dopisać- w pełni oficjalnie- skromne trzy literki: Mgr, przed nazwiskiem. Na chwilę obecną nie umiem sobie jednak nawet wyobrazić, w jakiej życiowej sytuacji mógłbym tak postąpić... Hmm, i co dalej...?
No właśnie. "I co dalej?"- nawet nie uwierzycie, ile razy usłyszałem to pytanie z ust osób, które dowiedziały się o mojej obronie. Dosłownie jak litania, lub stała i obowiązkowa pozycja pytaniowa przy tego typu okazjach. Aż przypomniał mi się dialog z mojego ulubionego filmu pt. "Fight Club":
- Mój ojciec nigdy nie skończył studiów. Więc było bardzo
ważne, żebym ja je skończył.
- Brzmi znajomo.
- Więc skończyłem studia. Dzwonię do niego z daleka i mówię: "Tato, co teraz?". On mówi: "Znajdź pracę".
- To samo u mnie.
- Teraz mam 25 lat. Powtarzam mój coroczny telefon. "Tato,
co teraz?". On mówi: "Nie wiem… Ożeń się?"
Czy naprawdę jesteśmy aż tak głupi i ograniczeni, żeby nie dostrzegać innych perspektyw na życie? Czy być może społeczeństwo i to wszystko co nas otacza zamknęło nasze myśli na świat tak skutecznie, by powtarzanie pytania: "I co dalej?" było jedynym rozsądnym rozwiązaniem, jakie może przyjść do głowy? Wygląda na to, że chyba tak. Zapamiętajcie, drogie dziatki: jest tylko jedna prawidłowa ścieżka, jedna możliwa droga. Zdaj maturę. Idź na studia. Zdobądź tytuł. Znajdź pracę. Znajdź dziewczynę. Ożeń się. Miej dwójkę dzieci. Chodź na wybory. Do kościoła. Płać podatki. Weź kredyt. I spłacaj go do dnia swojej śmierci.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że to się nazywa: "Skrócona biografia przeciętnego polaka". Papka wpychana nam przez gówniane seriale bajkowego świata te fau en'u. Powtarzana jak prawidło przez ciocie, babcie, sąsiadki i masy tych, którzy w chaosie tej wszechobecnej propagandy najwyraźniej zapomnieli, jak się używa mózgu.
Nie musisz żyć w ten sposób. I nie musisz myśleć, że musisz. Że powinieneś. Bo wszyscy tak robią. Bo łatwiej, (może) wygodniej. Olej to. Załóż zespół rockowy, zapisz się na wolontariat do innego kraju, wybierz się w podróż bez korzystania z usług biura turystycznego. Cokolwiek. Żyj tu i teraz, i nie pozwól by rządził tym powszechnie przyjęty schemat. Pieprz swoją emeryturę- i tak nie dożyjesz, by się nią nacieszyć. Gromadź emocje, wspomnienia, wrażenia kiedy masz na to czas, bo za te czterdzieści lat- gdy w końcu otworzą ci sie oczy- zrozumiesz, że nic tak naprawdę nie przeżyłeś.
"I co dalej?"
"Co teraz?!"
"Co dalej?"
Co dalej? Mówię: Nic. Dalej będę żyć.
wtorek, 16 października 2012
Biegnij...
Przyjemnie jest dokonać czegoś, co wymaga dawki poświęcenia, uporu i wytrwałości. Ja akurat od dwóch lat planowałem wystartować w jakimś biegu na dystansie 10 km. Być może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na przykład trzy lata temu ważyłem dorodne 110 kg (... bynajmniej nie była to rzeczywistość jak u panów z siłowni: "Jest MASA- teraz tylko rzeźbić"), i przebiegnięcie paru metrów do przystanka kończyło się z reguły dziesięciominutową zadyszką...
Pewnego dnia postanowiłem się jednak dosłownie "wziąć za siebie"- zacząłem biegać. Nie było wizyt w Decathlonie, kupowania specjalnych butów, ergonomicznej, "oddychającej" odzieży sportowej... Po prostu dres, t-shirt, najzwyklejsze trampki, i jazda! Tak btw. to jest chyba obraz naszych czasów: moja znajoma na ten przykład chciała zacząć zrzucać kilogramy razem ze mną... niestety nie rozpoczęliśmy wspólnych treningów- nie miała profesjonalnego obuwia ani stroju. Do dziś się po niego wybiera :)
Tymczasem ja zrzuciłem balast dosyć szybko: teraz ważę 80 kg. Bez diet, głodzenia się, etc. 07.10.12 wystartowałem w moim pierwszym biegu na 10 km. Spokojnie i bez wysiłku pokonałem go w 59 min: 41 sec. Nie kierowała mną presja rywalizacji, nagrody, wyróżnienia... to robi się po prostu dla siebie samego: by sprawdzić na ile mnie stać, oraz jak wiele mam w sobie uporu i determinacji. Aby pokonać jakieś granice...
Myślę, że posiadanie i spełnianie marzeń to jedno z największych błogosławieństw, z jakich możemy korzystać. Mam taką refleksję, że właściwie więcej radości i zadowolenia sprawia mi sam proces dążenia... niż jego finalne osiągnięcie. Kiedy trzeba się napracować, wysilać, zacisnąć zęby... to jest czas, który później doceniamy najbardziej. Warto biec przed siebie, dalej... Cokolwiek ten bieg może dla nas oznaczać.
Pewnego dnia postanowiłem się jednak dosłownie "wziąć za siebie"- zacząłem biegać. Nie było wizyt w Decathlonie, kupowania specjalnych butów, ergonomicznej, "oddychającej" odzieży sportowej... Po prostu dres, t-shirt, najzwyklejsze trampki, i jazda! Tak btw. to jest chyba obraz naszych czasów: moja znajoma na ten przykład chciała zacząć zrzucać kilogramy razem ze mną... niestety nie rozpoczęliśmy wspólnych treningów- nie miała profesjonalnego obuwia ani stroju. Do dziś się po niego wybiera :)
Tymczasem ja zrzuciłem balast dosyć szybko: teraz ważę 80 kg. Bez diet, głodzenia się, etc. 07.10.12 wystartowałem w moim pierwszym biegu na 10 km. Spokojnie i bez wysiłku pokonałem go w 59 min: 41 sec. Nie kierowała mną presja rywalizacji, nagrody, wyróżnienia... to robi się po prostu dla siebie samego: by sprawdzić na ile mnie stać, oraz jak wiele mam w sobie uporu i determinacji. Aby pokonać jakieś granice...
Myślę, że posiadanie i spełnianie marzeń to jedno z największych błogosławieństw, z jakich możemy korzystać. Mam taką refleksję, że właściwie więcej radości i zadowolenia sprawia mi sam proces dążenia... niż jego finalne osiągnięcie. Kiedy trzeba się napracować, wysilać, zacisnąć zęby... to jest czas, który później doceniamy najbardziej. Warto biec przed siebie, dalej... Cokolwiek ten bieg może dla nas oznaczać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)