piątek, 13 grudnia 2013

Widokówki na lepsze jutro

                                           Takie są zwyczaje,
                                           taki porządek świata. Jeśli chciałbyś uciec,
                                           to daj mi swoje zbiory, zapisz w testamencie
                                           swoje zbiory pocztówek z miejsc, gdzie miałeś szczęście. 
                                                                                                                - Adam Wiedemann




PS. Wiem, Szaley... zerżnąłem od Ciebie.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Rodzina

Już od kilku dobrych lat poważnie zastanawiam się nad prawdziwym znaczeniem słowa użytego w tytule. Niby to jest przecież takie proste, jasne i klarowne. Więzy krwi, wspólne bicie serca, jeden za wszystkich- wszyscy za jednego... Sranie w banię, za przeproszeniem. Temat wraca do mnie regularnie co pewien czas. Kiedy tylko osiągam tu jakiś constans, dogadujemy się, nie kłócimy itd.- zawsze musi pojawić się rysa na szkle. Nie wiem, może tak to już po prostu jest? I mają tak wszyscy?

Nieważne. Rodzice to osoby które prawdopodobnie powinny znać nas najbardziej na świecie. I wypadałoby zapewne, by ta tendencja szła też w kierunku zwrotnym. W końcu dorastaliśmy przy nich, to oni nas wychowali i kształtowali. Czasem myślę sporo na ten temat, ale coraz częściej dochodzę do przykrego wniosku, że tak naprawdę w ogóle nie znam swoich rodziców. I o ich życiu nie wiem praktycznie nic. Jedna wielka czarna dziura, pełna nieposkładanych w chaosie strzępów informacji. Wydartych przez przypadek ochłapów, bez umiejscowienia w czasie i przestrzeni. Skrywanych fragmentów życiorysów, przemilczanych wydarzeń, kłamstw. Przez lata próbowałem dotrzeć do sedna na własną rękę. Byłem małym detektywem, przeszukującym zakamarki, kojarzącym fakty Sherlockiem Holmes'em. A i tak nie zdało się to na zbyt wiele. Co wiem? Praktycznie tyle, co nic. 

Rok urodzenia, miejscowość, poziom wykształcenia. Ostatni wykonywany zawód. A reszta- to po prostu błądzenie we mgle w której się zatracam, bo przestaję już powoli odróżniać, co jest prawdą; a która z pokazywanych mi twarzy to ta realna.W mojej rodzinie takie sytuacje to jakby pewien standard. Zaczynam postrzegać to, w czym żyłem i dorastałem tyle lat jako iluzję, fałszywą fasadę utkaną z mitów oraz miejskich legend. O pewnych rzeczach mówiło się półgębkiem, przy innych słyszałem tylko wykręty, wzajemnie wykluczające się urywki. A o kolejnych nie mam pojęcia w ogóle. Nie wiem nic o ich miłościach z dawnych lat, relacjach z rodzicami, fascynacjach i przygodach. Nie wiem, jakich posiadali przyjaciół, co czytali, o czym marzyli. Co próbowali robić ze swoim życiem, czego się imali, na czym zawiedli i jaką lekcję z tego wyciągnęli. Tak naprawdę nawet kiepsko znam okoliczności, w których się poznali. A ich wspólne życie będę do grobowej deski pamiętał jedynie jako ciąg kłótni, wzajemnych pretencji, oskarżeń. Niewiele ponad to. 

O tym, że na przykład moja matka powtarzała klasę dowiedziałem się w wieku 17 lat. I to w wyniku całkowitego przypadku. Potrzebowałem czegoś ze swojej teczki z dokumentami, i w trakcie jej poszukiwań natrafiłem na starannie ukryte świadectwa szkolne. Okazało się, że tak naprawdę oboje nie byli dobrymi uczniami. Mimo tego sami piłowali nas przez lata o każde niepowodzenie i nie dawali zbytnio szans usprawiedliwieniom. Jest w tym jakaś żenująca hipokryzja, kiedy okazuje się, że ten "wzór", pomnik oraz chodzący podręcznikowy przykład daleki jest od diamentu bez skazy. Fasada upada, maska traci na mocy. Potem ciężko odzyskać do kogoś szacunek, czy nawet zaufanie. I wcale nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie tej jedynej akcji. To tylko przykład. Zresztą- nawet w powyższym przypadku: nie ma nic złego w porażkach, czy umiejętności przyznawania się do błędów. One świadczą tylko o sile naszego charakteru. Upadliśmy, czegoś nas to nauczyło, po czym powstaliśmy silniejsi i jakoś te trudności przetrwaliśmy. Więc czy jest się czego wstydzić? Idealny wizerunek superbohatera na tym nie ucierpi, wręcz zyska. Problem tkwi w kwestii szczerości. Jeśli wymagamy jej od własnego dziecka, każemy mu się otwierać, rozmawiać oraz uzewnętrzniać- jak możemy mu potem spojrzeć w oczy bez cienia wstydu... gdy okazuje się, że sami nigdy nie pokazaliśmy mu swej prawdziwej twarzy?

Kilka dni temu odwiedziłem moją starszą siostrę. Pogadaliśmy trochę, po czym pokazała mi artykuł w sieci o moim dziadku, którego nie miałem okazji nawet zapamiętać- zmarł niecałe dwa lata po moich narodzinach. Czytałem i poniekąd przecierałem ze zdumienia oczy. Z jednego artykułu dowiedziałem się na temat własnego dziadka więcej, niż od mojego ojca przez całe nasze wspólne życie. Nie wiem do dziś, co tak naprawdę pomiędzy nimi zaszło... ale coś musiało być na rzeczy, skoro nawet autor pisze: "Z P. (moim ojcem) wymieniłem kilka maili, z których odniosłem wrażenie, że wspominanie postaci ojca go nie interesuje". Pewne sprawy zaczęły nabierać dla mnie sensu. To podobno po dziadku "odziedziczyłem" w genach wiele gestów, zachowań. Po nim mam włosy, zdolności lingwistyczne oraz muzyczne (sam nauczył się kilku języków obcych, był też multiinstrumentalistą). Jest też coś, co wbiło mnie dosłownie w ziemię...

Mam teraz prawie 29 lat i dowiedziałem się, że mój dziadek umarł na Alzheimera. Dowiedziałem się tego nie od ojca, czy kogoś z rodziny... a z głupiego artykułu, znalezionego przypadkiem gdzieś w sieci. 

                                                                   ...

Konkluzja. Nie umiem powiedzieć, czym są właściwie więzy rodzinne. Czy w przypadku moich rodziców o jakichkolwiek więzach może być w ogóle mowa? Ani ja, ani moja siostra nie potrafimy powiedzieć nawet, że mogliśmy na nich kiedykolwiek polegać, tak na maksa w stu procentach. Kiedy miałem 19 lat i musiałem zacząć się sam utrzymywać- nie mieliśmy ze sobą kontaktu prawie przez rok. Byłem daleko, w obcym mieście, a ich nie obchodziło to, że mogę nie mieć za co żyć. Przetrwałem to dzięki staremu pieczywu, które studenci wyrzucali do kuchni w akademiku oraz pasztetowi z Pamapolu ( 500 gram za 3 zł). Gdy moja siostra po wielu latach studiowania w końcu obroniła pracę magisterską i zadzwoniła się tym faktem pochwalić, usłyszała zamiast gratulacji: "Noooo, faaajnie. Szkoda, że tak późno". Kiedy zaś przed moim pierwszym maratonem powiedziałem im, by trzymali kciuki- uskrzydlono mnie tekstem: "No, obyś tylko ostatni nie przybiegł". Tak jest niemal cały czas. Constans. Wielokrotnie mam ochotę wydrzeć się, że skoro nie pomagacie nam w niczym- to, do cholery, nie krytykujcie. Tylko po co? Najciekawsze jest to, że całe życie robili wszystko, by nas odsunąć, odciąć. Skończyłeś 19 lat? Radź sobie sam. Więc zacząłem sobie radzić. Tak jak moja siostra. Oduczono nas proszenia o pomoc oraz okazywania słabości. I teraz, kiedy jesteśmy twardzi, zaprawieni, samowystarczalni- dziwią się, że nie chcemy być blisko, że się "nie otwieramy". 

Do tego wszystkiego coraz częściej zdaję sobie sprawę, że o swoich rodzicach nie wiem praktycznie nic. Są to dla mnie obce, nie znane jednostki- bo wydaje mi się, że nawet o moich przyjaciołach potrafię powiedzieć znacznie więcej- ot tak, na zawołanie. To przez nich boję się związków, zakładania rodziny, zobowiązań. Boję się świadomości tego, że dla swoich dzieci mógłbym być kiedyś dokładnie taki sam. I pytanie na sam koniec: jak mam zwyczajnie kochać bezwarunkowo kogoś, kto nie był ze mną szczery, kto nie pokazał mi swego prawdziwego oblicza? 



poniedziałek, 25 listopada 2013

Pożegnanie z Mistrzami

Biznes muzyczny. Showbiznes. Showshit. 

Spotyka się 4-5 kolesi. Zakładają dla zabawy zespół, tworzą marne numery. Ale to nie ma znaczenia: robią to przecież dla fun'u i imprez. Po jakimś czasie zgrywają się, synchronizują. Spływa na nich tzw. "Iskra Boża": kompozycje nabierają kształtu, teksty zaczynają kipieć przekazem. Organizują pierwsze koncerty, których wkrótce przybywa. Więcej ludzi, więcej famy. Nagrywanie pierwszego demo- najczęściej własnym sumptem. Potem kontrakt i płyta, która okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Trasa, wyprzedane bilety i grube hajsy. Wokół zespołu zaczynają krążyć rekiny, które uświadamiają im, jak bardzo potrzebują innego managementu, umów, prawników, współpracowników, doradców. I wtedy wszystko zaczyna się pieprzyć. Muzycy przestają być przyjaciółmi, a sama muzyka przestaje być ujściem emocji, generatorem przemyśleń. Staje się biznesem, pracą- taką, do jakiej ty chodzisz codziennie od 8 rano do 16:00. Zaczyna się olewanie fanów, nagrywanie jak najszybciej kolejnych krążków z coraz mniej wartościowym przekazem. Aż do wypalenia, porzygania, byle zapełnić rynek zbytu. "Komercha". Ale nie zwalniamy. Bo jest kontrakt, są wymogi. Na wszystkim tym najlepiej wychodzą nie ci, co dzierżą instrumenty. W szmalu pławią się grube ryby z korporacji o wrażliwości na poziomie zero, którzy zdają się zapominać, że gdyby nie wysiłki tych 4-5 kolesi- o niczym nie byłoby nawet mowy... 

Piszę to z perspektywy siebie: odbiorcy, słuchacza, niemego recenzenta, kompozytora i muzyka. Bo dla mnie dźwięki to kwintesencja życia. Stale były, są i będą ważnym elementem mojej egzystencji. Słucham od dawna, dużo i namiętnie, fascynuję się, poznaję. Ale mam też swoich ulubieńców: piedestały kilku płyt. Sweet Noise, KoRn, Tool, i inni. 

Pamiętam Sweet Noise. Chaos wrzasków, w których znalazłem sens i harmonię. Oraz cholernie bogaty przekaz. Pamiętam ich koncert na Woodstocku w Żarach, w 2003 roku. Stałem tam pośród 400 000 tysięcy osób i czułem jedność z każdym osobnym dźwiękiem, słowem. Tak, jakbym to ja stał na scenie ponad tłumem i darł się do mikrofonu. Pamiętam wcześniejsze nagrania oraz "Czas ludzi cienia", który tak mocno wrył się w moje życie. Pamiętam czekanie na kolejny krążek, oraz ból zawodu, gdy tenże się pojawił. Parę miesięcy później Sweet Noise się rozpadł, a Glaca (wokalista) wyjechał do Stanów, by poznać bardziej muzyczne rzemiosło. Zwykł mówić kiedyś, że nigdy nie pozwoli, by ludzie oglądali słaby Sweet Noise. Że będą nowe płyty, lepsze piosenki, wspanialsze koncerty. Chyba wszyscy fani zaciskali kciuki, kibicowali, czekali na powrót. I doczekaliśmy się. Na fali medialnego szumu oraz Facebooka Glaca powołał My Riot, nowy projekt. Słuchałem płyty, czując ukłucie wielkiej drzazgi gdzieś w głębi serca. Bunt, przekaz? Płonne nadzieje. Dostaliśmy tylko odgrzany w dźwiękach elektronicznych sampli nieświeży kotlet, upichcony w pośpiechu na mieszance tekstów z dawnych piosenek SN, z poprzednich albumów. Stare slogany oraz frazy, które brzmiały świetnie tylko w oryginalnych, pierwotnych ubraniach. 

Pamiętam KoRn. Hipnotyzujące pięć pierwszych płyt, aż do momentu odejścia Head'a- głównego gitarzysty i prawdopodobnie nośnika całego schizu, w jaki obfitowała muzyka tego zespołu. Poszło o kasę, wpływy, alkohol i narkotyki. Po tym wydarzeniu, KoRn w mocno okrojonym składzie (odszedł też perkusista) regularnie wydawał kolejne produkcje. Śledziłem wywiady z Jonathanem Davis'em, który za każdym razem klął się i zarzekał, jaki to wspaniały oraz dojrzały materiał przygotowali tym razem. Produkcje warte 4 miliony dolarów, nie wnoszące zupełnie nic. Najlepiej podsumował to Corey Taylor ze Slipknot, który stwierdził: "Wsadźcie sobie cztery miliony w dupę. Tyle pieniędzy na wydanie tak słabej płyty. Przypomnijcie sobie, po co w ogóle gracie muzykę. Jeśli nie macie nic do powiedzenia, to lepiej dajcie sobie spokój". I jak mu nie przytaknąć? Koniec końców, po wielu latach stało się to, czego wszyscy oczekiwali: Head wrócił do KoRn. Nowa płyta ukazała się rekordowo szybko, na przestrzeni 2-3 miesięcy (sic!). Pojawił się poniekąd charakterystyczny schiz, ale i tak całościowo dostaliśmy spore gówno, opakowane jedynie w ładną historyjkę z happy end'em w tle. I to właściwie wszystko. 

Pamiętam jak w moim życiu pojawiła się polska Coma. Na początku w ogóle zignorowałem zjawisko. W radio non-stop leciał utwór "Spadam"- wręcz do porzygu- a ja nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z kolejnym, sezonowym produktem kolesi w garniturkach. Tak więc dwie pierwsze płyty przeleżały u mnie na dysku przez 3 lata, dziewiczo nie tknięte i niepokalane. Zdarzyło sie jednak, że pewnego dnia nie miałem już czego słuchać. Niechętnie wgrałem sobie te albumy na mp3, odpaliłem... i mnie wciągnęło. Odkryłem coś, co w polskiej muzyce nie miało wcześniej miejsca (no, w podobnym stylu szli jeszcze panowie z zespołu Ptaky). Teksty, dźwięki, wokal. Poezja i sens. Potem pamiętam, jak czekałem na nowe wydawnictwo- "Hipertrofię". Stałem w olbrzymiej kolejce, kupiłem. Efekt był podzielony. Dwupłytowy album: pierwszy cd- spory zawód; drugi- absolutna fascynacja. Zacząłem chodzić na koncerty, z przykrością zauważając spadek formy u Roguca. A potem kolejne... co tu dużo mówić: chyba niepotrzebne płyty. Odgrzewany kotlet, czyli anglojęzyczna wersja "Hipertrofii", DVD koncertowe, CD koncertowe, Coma z Symfonią, i Czerwony Album, poprzedzony solowym projektem (marnymi solowymi porykiwaniami?) wokalisty. Coś poszło nie tak- ale czego się spodziewać po muzyce napisanej w miesiąc i tekstach sporządzonych w dwa tygodnie (sic!). Ale przecież z czegoś trzeba żyć. Zarabiać hajsy. Jeśli Madonna nagrałaby tylko swoje pierdzenie oraz odgłosy z WC- i tak sprzedałoby się to w milionach egzemplarzy. Ktoś się przyczepi, ale pójdźcie teraz na koncert Comy. Nierówno grający bębniarz, i wokalista, który nie śpiewa, a wyrykuje z siebie teksty jednym tonem- bo inaczej już nie daje rady... Żal.

Pamiętam też Tool. Odkrycie, które na zawsze zmieniło moje myślenie o muzyce i podejście do otaczającej rzeczywistości. Zespół inny niż wszystkie, owiany aurą tajemniczości oraz sprzecznych informacji. Znany na całym świecie, a będący jakby poza systemem i trybami przemysłu muzycznego- prawdziwy fenomen. Niewielu artystów jest w stanie osiągnąć coś takiego. Mieć popularność oraz całkowitą niezależność w zakresie twórczości. Ale taki jest Tool. To nie zespół, a narzędzie- użyj go we własny sposób; tak, jak tego sam potrzebujesz. Wchłonąłem wszystkie ich albumy, i kiedy dziś ich słucham- wszystko nadal jest we mnie żywe, aktualne. Opiate, Undertow, Aenima, Lateralus- cegiełka w murze historii rocka. No i 10 000 days- album wydany po sześcioletniej przerwie, będący opowieścią o 27 latach, które minęły od początku choroby aż do śmierci matki wokalisty. Płyta nietypowa, inna niż wszystkie. Maynard nie wydzierał się już tak jak poprzednio. Była tam refleksja, zaduma, pewien stopień ukojenia; ale jednocześnie coś, czego zacząłem się obawiać myśląc o ich kolejnym wydawnictwie. Tymczasem minęło już 7 lat, a nowa produkcja jest nadal w powijakach. Zespół jak to zespół: milczy. Z kolei Maynard James Keenan zaszył się w Arizonie i zajął produkcją wina. Co jakiś czas udziela się jedynie w projekcie Puscifer, ale to jest już zupełnie inna bajka. 

Tyle mówi się o ewolucji w muzyce, chęci zbadania nowych horyzontów. Po części jestem za: to naturalny proces, wręcz jedna z potrzeb człowieka. Trudno mi jednak zrozumieć, kiedy "artysta" z wysoko postawionej poprzeczki sam obniża sobie poziom. W skrócie: wypuszcza na rynek absolutne gówno, nazywając je progresem. I dziś, kiedy czytam wywiady w których ci "artyści" deprecjonują wcześniejsze (lepsze) nagrania, lub twierdzą, że nowy album jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobili- już wiem, że należy brać nogi za pas. To trochę tak, jakby Ludwig Van Beethoven grał disco polo. Ze sceny czasem lepiej byłoby zejść po prostu niepokonanym.

Trafiłem ostatnio na rewelacyjny wywiad z Maynardem Jamesem Keenanem z Tool, który mocno przycisnął mnie do ziemi- zwłaszcza końcówka. Jego wypowiedź, podsumowująca chyba wszystko co chciałem tu nakreślić:
- Jestem bardzo odporny na ideę artysty jako sługi publicznego, odpowiedzialnego za edukowanie społeczeństwa, gdyż po prostu nie czuję się odpowiednio wykwalifikowanym, by robić takie rzeczy. Piszę te piosenki, by przebić się przez jakiś ból, lub by rozwiązać pewne problemy. I jeśli uda mi się tego dokonać, nie powinienem się czuć tak samo, jak w momencie tworzenia. Powinien być więc jakiś logiczny postęp. Ale jeśli jako artysta mogę wyrazić siebie tak, by umożliwić komuś przejście przez trudny okres i mu w ten sposób pomóc- myślę, że to dobrze. Naczelny problem przemysłu muzycznego polega na tym, że artyści wchodzą w to poprzez pragnienie bycia podziwianym. Krzyczą ze względu na problemy, jakie im samym się kiedyś przytrafiły. Nie byli wyposażeni w odpowiednie narzędzia, by sobie z tym poradzić, z jakąkolwiek traumą, rozwodem rodziców czy ich stratą. Zaczynają krzyczeć a potem w jakiś sposób stają się popularni. Wrastają w przemysł muzyczny rządzony przez ludzi, którzy są zupełnie niewyedukowani emocjonalnie oraz nie posiadają koniecznej wrażliwości. I to jest droga bez odwrotu. Z kolei publika domaga się, by artysta nadal krzyczał tak samo głośno do końca swojego życia. Jeżeli nie czujesz się więc po tych wszystkich latach lepiej niż na początku, to nie jestem pewien na ile efektywne w ogóle były twoje krzyki, i jak w ogóle mogło to komuś pomagać? Powinno się przejść dzięki temu przez własne problemy i ruszyć ku nowym wyzwaniom. Dla mnie tym właśnie stała się winiarnia, dzięki temu uporałem się z wieloma demonami własnej przeszłości. I niekoniecznie mam ochotę krzyczeć dalej przez resztę życia. JEŚLI WIĘC PIOSENKA NIE POMAGA MI... JAK W OGÓLE MA POMÓC TOBIE? ...Tak więc jestem, robię wino. 



Biznes muzyczny. Showbiznes. Showshit...

sobota, 16 listopada 2013

Rozmowy w tłoku

- Ale powiedz, jesteś tak naprawdę szczęśliwy? - zapytał. Zapadła chwila ciszy, połączona ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w dali.
- Dlaczego odwracasz wzrok, zamiast po prostu odpowiedzieć? - dodał na podsumowanie.
- Nie wiem. I nie odwracam. Po prostu nie przypominam sobie, kiedy ktoś ostatnio zadał mi w ogóle to pytanie.
Znów zapadła cisza, przerywana jedynie głośnym westchnieniem. Na zewnątrz było już ciemno, i tylko wąskie snopy ulicznego światła sączyły się leniwie na zaparkowane w pobliżu auta.
- Szczęście to dziwny fenomen. I chyba trochę iluzja. Bo wiesz, codzienność to suma rzeczy trywialnych, ważnych, śmiesznych i smutnych. Przy tak skonstruowanej palecie trudno wskazać chyba na jakiś jednoznaczny stan?
- Ale ogólnie?
- A ogólnie? Cóż... No chyba jestem.
Utkwił wzrok gdzieś w oddali i po chwili dodał:
- U mnie to nie jest takie proste. Mam wrażenie jakby żyły we mnie dwie zupełnie różne osobowości. Pierwsza widzi świat takim, jakim on jest: cieszy się z małych rzeczy, docenia to co ma, funkcjonuje na codzień i dostosowuje się do warunków. Druga to wieczny wiatr, który zawsze nie wiadomo skąd wieje. Chaos i pomieszanie, do tego absolutnie pod prąd. Ciągła tęsknota za tym, czego nie masz, czego nie zdobyłeś. Kraje, w których nigdy nie postawileś stopy; granice, których nie zdążyłeś przesunąć; blokady, bariery. I ta przemożna chęć zniszczenia czegoś pięknego. Spalenia mostów tak za jednym razem. 
Cisza. 
- Tyle czasu się z tym męczyłem, ale teraz żyję już chyba wystarczająco długo i udało mi się znaleźć pomiędzy tym jakiś most, połączenie. Godzę te rzeczy. Są sprawy, przez które kiedyś już dawno rzuciłbym to wszystko w pizdu i poszedł dalej- bo to był problem. Teraz? Chyba czuję, że mogę z tym pracować. Że mi się chce, i że potrafię. Jesteśmy przyzwyczajeni, że gdy są problemy- odchodzimy, bo tak najłatwiej. Ale w prawdziwym życiu nigdy kurwa nie jest nic łatwo. Serio. 
Wypadałoby wziąć łyka browara, albo zaciągnąć się papierosem. Ale nie ma. Na pewnym etapie odczuwasz, że spotykasz bardzo podobne sytuacje. Niby inne opakowania, ale trzon ten sam. Setki małych reinkarnacji w ciągu twego istnienia. I setki nowych sprawdzianów, jak sobie z tym poradzisz. Czy te wszystkie kopniaki w tyłek czegokolwiek cię nauczyły, czy powtórzysz te same błędy w dokładnie w ten sam, żenujący sposób?

Więc powiedz, jesteś tak naprawdę szczęśliwy?



poniedziałek, 4 listopada 2013

I żyli długo, i szczęśliwie.

To, w jaki sposób pojmujemy zjawisko miłości ma swoje korzenie już w dzieciństwie. Bo od małego przyzwyczaja się nas i wychowuje w przeświadczeniu, że nie liczy się praktycznie nic ponad to piękne, czyste oraz błogie uczucie. Przeciętna świadomość tematu kształtuje się na podobieństwo wielu czynników. Najpierw obserwujemy naszych dziadków i rodziców. Wszystko gra, choć zdarza się, że babcia patrzy na dziadka czasem jakoś krzywo; z kolei dziadek sprawia wrażenie, że mentalnie właściwie go tu nie ma. Z rodzicami jest podobnie. Okazyjnie pojawia się bombonierka oraz kwiaty, przy obiedzie trwa sielanka, wymiana uśmiechów. Niekiedy w nocy słychać nieprzyjaźnie napięte, stłumione rozmowy z sąsiedniego pokoju. W sumie nie wiadomo o co chodzi, i czemu oni sypiają potem osobno. Ale jak tu nie wierzyć w miłość?

Odpalasz telewizję i możesz sobie obejrzeć o 20:30 w TeFauEnie, jak przystojny oraz bogaty pisarz wpada w pośpiechu na sprzedawczynię z warzywniaka o twarzy aktorki z Hollywood. On podnosi rękopis i warzywa, które wytrącił jej z rąk. Nagle ich spojrzenia się spotykają... i dzieje się. Pisarz nocą nie może zasnąć, a sprzedawczyni jest jakaś rozbita. Cały czas myślą o sobie, aż w końcu wpadają na siebie ponownie. Niby przypadkiem, choć oboje się przecież szukali. Poznają się bliżej i zakochują. Możemy być pewni, że ten związek przetrwa wszystkie burze i huragany. Potęga uczucia przezwycięży ingerencje osób trzecich lub sprytnie uknutą intrygę. Na końcu pocałują się na moście w deszczu i nastąpi happy end. Będą żyli długo, szczęśliwie. Jak w bajce. 

Podobnie jest z muzyką. Wszystkie te tkliwe piosenki o tym, jak facet oddałby życie za jedno spojrzenie ukochanej, a ona będzie kochać go aż po grób. Takie życie. Dorastamy nasączeni tą propagandą serduszek. Dziewczynki marzą o swoim Pięknym Królewiczu na białym rumaku, który będzie o nią dbał, rozpieszczał, starał się oraz co noc czule utulał do snu tak samo w wieku 7, jak i 25 lat. Tutaj niewiele się zmienia. Z chłopcami też jest tak samo. Wyszukujemy tą najładniejszą w piaskownicy i chcemy być jak Rycerze w lśniącej zbroi. Następnie piaskownica zmienia się w szkolny korytarz, a potem w parkiet jakiegoś klubu w wielkim mieście. Damskie oczekiwania oraz męskie polowania trwają. Miłość zwycięży, a potem już będzie tylko pięknie. Tylko cudownie i wspaniale. Bez przeszkód, prób, wybojów, aż nas śmierć nie rozłączy. Jeszcze tylko wesele trzeba zorganizować.

Misterna sielanka sypie się, kiedy odkrywamy, jak bardzo się różnimy nieraz od siebie. Tylko jak z tego wybrnąć, skoro całe życie jesteśmy bombardowani tą jedyną słuszną, cukierkową wizją z amorków i serduszek? Najczęściej rezygnujemy. Bo nie pasujemy przecież od siebie, mamy inne priorytety, charaktery, podejścia. Nie ma co tracić czasu- przecież tam, gdzieś w świecie jest nasza druga połówka. Taka jak my, bratnia dusza, z którą będzie możliwe stworzenie związku idealnego, bez kłótni lub nieporozumień, takiego na całe życie i do grobowej deski. Gdzie wszyscy zawsze się będą o siebie troszczyć, wspierać, czytać sobie w myślach, starać się. Facet będzie poetycko wrażliwy, ale też zasadniczo twardy. Romantyczny, ale mocno stąpający po ziemi. Bogaty i z cud-karierą, ale zawsze mający czas dla żony oraz dzieci. Z kolei ona- zadbana, piękna- będzie wspierać go i udzielać się w jego pasjach. Chętnie wychla z nim czasem skrzynkę browarów, zachwyci się naprawą motocykla a potem przemieni w łóżku w demona seksu. Jak w bajce. 

Tylko prawda jest taka, że pięknie i jak w bajce jest tylko w filmach. Oraz w bajkach. Cholerne: "...i żyli długo i szczęśliwie". Jeśli nadal w to wierzysz, to mam dla ciebie niespodziankę mój przyjacielu. Przestaniecie się rozumieć i ze sobą rozmawiać. Powinienem wyróżnić tu słowo 'rozmawiać'. Bo paplać o pracy, pierdołach, staniu w korku oraz promocjach w supermarkecie na bank dacie radę. Przestaniecie mówić o tym, co czujecie. Jakoś nie dacie rady. Będziecie się na siebie wściekać. On przecież powinien się domyślić. Ona była kiedyś jakaś inna. Mur zacznie rosnąć w oczach, na fundamentach oczekiwań, niespełnionych obietnic, oraz wizji hollywoodzkich happy endów, tonących w ekstazach namiętnych rozkoszy alkowy. 

Taka jest cholerna rzeczywistość, jakże daleka od bajek i filmów, na których się chowamy. Miłość nie jest landrynkowym cukierkiem w posypce z serduszek, otoczonym chmurkami oraz kolorową tęczą. To brud, złość, frustracja i wieczne ścieranie się wielkich sił. Cholerna, kurewska, mordercza walka; zajebiście ciężki zapierdol, z którego niewielu wychodzi z twarzą i o własnych siłach. Przygotuj się na to mentalnie, jeśli jesteś zdecydowany i rzeczywiście chcesz zobaczyć, co będzie na końcu. Porzuć marzenia o "pięknie, prosto i łatwo". Unikaj słów typu: "na zawsze, po wieki, póki śmierć nas nie rozłączy". Bo prędzej rozłączy was wasze wzajemne lenistwo i egoizm, niż owa Pani z Kosą. Przyzwyczaj się, że to pieprzone różowe serduszko ma zupełnie inne oblicze. Że utrzymanie go w rytmie jest cholernie ciężką oraz mozolną pracą. Lepiej zakasuj rękawy. Bo samo się nie zrobi. W jedną i drugą stronę. 

PS. All you need is love...?


wtorek, 22 października 2013

When hurricanes and cyclones raged...

Uciekam od ludzi ostatnio. Od zawsze otaczało mnie tak wiele różnych twarzy, do których ciągnąłem, lgnąłem, potrzebowałem. Potrzebowałem ich tak samo mocno, jak mocno starałem dawać im też siebie...

Coś się we mnie zmieniło ostatnimi czasy. I to jest naprawdę duża zmiana, której trochę jeszcze nie ogarniam. Nie, nie zawiodłem się wcale na gatunku homo sapiens. Nic z tych rzeczy. Po prostu czuję się tak, jakbym wrócił z dalekiej i cholernie długiej podróży, podczas której przebyłem setki kilometrów. Jestem inny, zmieniłem się. Na wiele spraw patrzę z perspektyw, których jeszcze parę miesięcy temu pewnie bym nawet sobie nie wyobrażał. Jakie to dziwne.

Kiedyś do zrozumienia spraw potrzebowałem innych. Jako lustrzanego odbicia tego, co chciałem w nich zobaczyć sam. Upewnić się, że mam rację, dostrzec wartości, sedno- gdzieś tam zapisane i tylko czekające na odczytanie. Uniwersalne prawdy. Chwilowo przestało mi jakoś zależeć na uniwersalnych prawdach. Chcę jedynie wrócić do domu, do Niej, moich piosenek i do Kota. I'm out.




środa, 9 października 2013

35. Maraton Warszawski

Podobno każdy szanujący się facet powinien przebiec w swoim życiu trasę maratonu. Coś chyba w tym jest. Nawet wziąłem sobie te słowa do serca; choć prawda jest taka, że biegać zacząłem po prostu dla zdrowia i zrzucenia kilkunastu zbędnych kilogramów. Kiedy więc dotarłem do punktu, w którym przebiegniecie dziesięciu kilometrów przestało sprawiać mi trudności- zaczęły się starty w zawodach. Dla satysfakcji pokonywania własnych barier, ograniczeń. W końcu pojawiła się myśl: Hmmm, fajnie by było ukończyć maraton. Trochę się wahałem, że może porywam się z motyką na słońce, że to jeszcze nie czas, nie ten poziom. Zwyciężyła ciekawość: zapisałem się na bieg, opłaciłem wpisowe i słowo się rzekło. Istnieją specjalne metody treningowe, pozwalające przygotować się biegaczowi niemal od poziomu zero do całkowitego sukcesu, czyli pokonania magicznego dystansu 42 km. Potrzeba na to przeważnie trzech miesięcy wytrwałego realizowania systematycznego planu. Ja oczywiście również planowałem taki trening, jednak praktyka sprowadziła się do 4-7 długodystansowych biegów na miesiąc (zawsze przekraczałem dystanse 10 km, kilka razy pokonałem również półmaraton). Na szczęście mam taką pracę, w której jestem non stop w ruchu, i to chyba uratowało mi tyłek. 

29 września stanąłem na starcie. Wcześniej odczuwałem tylko podenerwowanie odkąd odebrałem pakiet startowy: koszulkę techniczną, kartę z moim numerem... Fakt, że to dzieje się naprawdę dotarł do mnie dopiero po starcie. Mimo, że sunąłem już pierwsze kilometry w asyście tysięcy biegaczy, widziałem banery z napisami, kibiców oraz słyszałem głos spikera, to nadal powtarzałem w myślach: "Ale jaja, to mi się chyba śni". A jednak... Odpaliłem muzykę i już mnie nie było. Kiedy biegnę na długich dystansach to wszystko dzieje się u mnie trochę jak z automatu. Mięśnie robią swoje- przemieszczam się, oddycham miarowo, pocę się, pokonuję kolejne kilometry. W tym wszystkim mam wrażenie, że sam stoję gdzieś jakby obok. Jestem osobną świadomością we własnym ciele, mimo że przecież w tym uczestniczę, obserwuję oraz doświadczam. Myśli krążą zupełnie gdzieś indziej- są poza bólem, zmęczeniem. Czasem słucham po prostu muzyki, innym razem prowadzę w myślach dialog z samym sobą, wyłączam się. I chyba za to najbardziej kocham bieganie. 



Pierwsze 30 km były przyjemne jak niedzielny spacerek. Po prostu sunąłem przed siebie swoim tempem, zero zmęczenia. Na słuchawkach Echoes of Eon, dwie płyty Ptaków, składanka, Sweet Noise, Tides From Nebula. To właśnie tu czułem oderwanie od rzeczywistości. Pamiętam migawki; moment kiedy praktycznie odpłynąłem gdzieś w okolicy 18 kilometra. Dziwna, surrealistyczna rozkosz odrealnienia... bo niby biegnę, ale jestem gdzieś poza wszystkim. Z mojej małej nirvany wyrwał mnie 23 kilometr- to wtedy przebiegłem połowę trasy i zarazem najdłuższy dystans, jaki w ogóle pokonałem w życiu czy podczas treningu. Nadal nie czułem zmęczenia. Schody zaczęły się na 30 kilometrze. Najpierw wysiadła mi muzyka, a potem dopadła mnie "ściana".

Mityczna "ściana" to postrach każdego biegacza długodystansowego. Niektórzy donoszą, że czują się tak, jakby usiadł im na karku słoń, mają nogi jak z ołowiu, a w głowie pojawia się zniechęcenie oraz chęć zejścia z trasy połączona z pytaniem: "A po co ja to w ogóle robię?!". W rzeczywistości uczucie "ściany" to moment, w którym organizm wyczerpuje zapas cukrów oraz węglowodanów, i zaczyna pobierać energię spalając tłuszcze. Na szczęście moja "ściana" wypadła stosunkowo blado na tle zgromadzonych mitów. Po prostu biegło mi się bardzo niekomfortowo pomiędzy 31 a 35 km. Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, nad kolanem chwycił silny skurcz, dopadł mnie głód. Co 6-7 km nawadniałem się Powerade'm, wsuwałem też porcje bananów od wolontariuszy. Otuchy dodawali kibice: całe rodziny, zespoły grajków, bębniarze. Wiem, że to głupie, ale kilka razy prawie poszła mi łezka, gdy nagle ktoś zaczynał klaskać i krzyczeć: "Dawaj, Michał!! Dasz radę, jesteś najlepszy!". Obce osoby, twarze których nie znasz, uśmiechające się do ciebie. To dawało siłę.



Kiedy zderzyłem się ze swoją "ścianą", nie było najlepiej. Wcześniej myślałem: "Byle do 30 km, potem jakoś pójdzie". Nagle powstaje granica- wszystko cię boli, denerwuje, a w głowie masz świadomość, że jeszcze tyle kilometrów jest do przebiegnięcia. Swoją barierę pokonałem siłą woli. Wiedziałem, że moje mięśnie to udźwigną. Zacząłem powtarzać w głowie słowa: to jest twoja determinacja, wola walki, cały charakter, upór. Powoli, krok po kroku. Głowa w dół, robię swoje. Jak mantra. I w końcu przekroczyłem 38 kilometr. Tu już nie było wesoło. Żaden z kibiców się nie uśmiechał. Niektórzy kręcili głowami. Wolontariusze patrzyli z przerażeniem, troską. Bo jak się uśmiechać oraz być żywiołowym widząc ból? Japończyk, który biegł równo ze mną przez 3/4 trasy nagle krzyknął, złapał się za nogę. Pewnie skurcz. Nie mógł już biec, płakał, ale nadal uparcie stawiał nogę za nogą, naprzód. Siła woli. Determinacja. Charakter.

Nie jest mi lekko, ale również biegnę dalej. Mijam tych, którzy nie mają już sił. Siedzą przy drodze, na krawężnikach. Niektórych podtrzymują ochotnicy z WOŚPu. Jest mi szkoda wolontariuszy. Ci na ostatnich kilometrach mają chyba najmniej wdzięczną robotę do wykonania. Tak jak pisałem wcześniej- tu nikt się już nie uśmiecha, za dużo jest grymasów cierpienia na twarzach biegaczy. Mimo tego stają na wysokości zadania, podbiegają, przynoszą napoje, pomagają zejść tym, którzy nie mają już siły biec. W pewnym momencie przystaję, kucam, by rozciągnąć mięsień. Jeden wolontariusz podchodzi, pyta, czy nic mi nie jest, czy wszystko ok... 

Na 40 kilometrze dzieje się coś niezwykłego. Nagle dostaję nowych sił, jak zastrzyk energii. To samo czują ludzie biegnący obok. Koleś za mną rzuca na głos, wskazując na metę na Stadionie Narodowym:
- O, patrzcie! Już go widać, skurwysyna! Dalej, jeszcze trochę!!!
Wszyscy się śmieją, przyspieszają. Ktoś kiedyś powiedział, że maratończycy są na starcie jak rodzina. Zaczynają bieg, rozmawiają, żartują razem. Tu nie ma barier, podziałów. Potem rozmowy milkną. W połowie trasy jest już tylko samotność, by na końcu znów połączyć się w jeden, wspólny ród. Coś w tym jest. Pięć godzin po wystrzale sygnału startu wbiegam na metę. Cały Stadion Narodowy tonie w nieustających oklaskach i krzykach kibiców. Przebiegłem maraton. 42 kilometry. Niezłe jaja. Przy bramie spotykam M. Kiedy ląduję w jej uścisku, coś we mnie pęka, nie trzymam łez...

                                                                            Przekraczam 42 kilometr...

Z biegu pamiętam migawki. Ciemność, zapach i światła tunelu na powiślu. Kibicujących bębniarzy, zespoły. Chłód poranka, oraz moment gdy nagle wyjrzało słońce. Z biegaczy przede mną w blasku promieni unosiła się para. Pamiętam kulejącego Japończyka oraz gościa, którego poklepałem po plecach gdy zszedł z trasy. Przerażone twarze wolontariuszy na końcowych odcinkach trasy. Wesołego maratończyka przy Narodowym, tłum kibiców, atmosferę stadionu oraz medal- cenniejszy niż wszystkie inne do tej pory. Twarz oraz uśmiech M. na mecie. Pamiętam też swoje zwątpienie na 31 kilometrze, ból, oraz to, jak go przezwyciężyłem. Nie mięśniami- a jedynie siłą woli. I o to chodzi w tych wszystkich maratonach. Te 42 kilometry są jak lustrzane odbicie- tyle, że pokażą ci twój charakter lepiej niż jakiekolwiek inne lustro na świecie.