poniedziałek, 25 listopada 2013

Pożegnanie z Mistrzami

Biznes muzyczny. Showbiznes. Showshit. 

Spotyka się 4-5 kolesi. Zakładają dla zabawy zespół, tworzą marne numery. Ale to nie ma znaczenia: robią to przecież dla fun'u i imprez. Po jakimś czasie zgrywają się, synchronizują. Spływa na nich tzw. "Iskra Boża": kompozycje nabierają kształtu, teksty zaczynają kipieć przekazem. Organizują pierwsze koncerty, których wkrótce przybywa. Więcej ludzi, więcej famy. Nagrywanie pierwszego demo- najczęściej własnym sumptem. Potem kontrakt i płyta, która okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Trasa, wyprzedane bilety i grube hajsy. Wokół zespołu zaczynają krążyć rekiny, które uświadamiają im, jak bardzo potrzebują innego managementu, umów, prawników, współpracowników, doradców. I wtedy wszystko zaczyna się pieprzyć. Muzycy przestają być przyjaciółmi, a sama muzyka przestaje być ujściem emocji, generatorem przemyśleń. Staje się biznesem, pracą- taką, do jakiej ty chodzisz codziennie od 8 rano do 16:00. Zaczyna się olewanie fanów, nagrywanie jak najszybciej kolejnych krążków z coraz mniej wartościowym przekazem. Aż do wypalenia, porzygania, byle zapełnić rynek zbytu. "Komercha". Ale nie zwalniamy. Bo jest kontrakt, są wymogi. Na wszystkim tym najlepiej wychodzą nie ci, co dzierżą instrumenty. W szmalu pławią się grube ryby z korporacji o wrażliwości na poziomie zero, którzy zdają się zapominać, że gdyby nie wysiłki tych 4-5 kolesi- o niczym nie byłoby nawet mowy... 

Piszę to z perspektywy siebie: odbiorcy, słuchacza, niemego recenzenta, kompozytora i muzyka. Bo dla mnie dźwięki to kwintesencja życia. Stale były, są i będą ważnym elementem mojej egzystencji. Słucham od dawna, dużo i namiętnie, fascynuję się, poznaję. Ale mam też swoich ulubieńców: piedestały kilku płyt. Sweet Noise, KoRn, Tool, i inni. 

Pamiętam Sweet Noise. Chaos wrzasków, w których znalazłem sens i harmonię. Oraz cholernie bogaty przekaz. Pamiętam ich koncert na Woodstocku w Żarach, w 2003 roku. Stałem tam pośród 400 000 tysięcy osób i czułem jedność z każdym osobnym dźwiękiem, słowem. Tak, jakbym to ja stał na scenie ponad tłumem i darł się do mikrofonu. Pamiętam wcześniejsze nagrania oraz "Czas ludzi cienia", który tak mocno wrył się w moje życie. Pamiętam czekanie na kolejny krążek, oraz ból zawodu, gdy tenże się pojawił. Parę miesięcy później Sweet Noise się rozpadł, a Glaca (wokalista) wyjechał do Stanów, by poznać bardziej muzyczne rzemiosło. Zwykł mówić kiedyś, że nigdy nie pozwoli, by ludzie oglądali słaby Sweet Noise. Że będą nowe płyty, lepsze piosenki, wspanialsze koncerty. Chyba wszyscy fani zaciskali kciuki, kibicowali, czekali na powrót. I doczekaliśmy się. Na fali medialnego szumu oraz Facebooka Glaca powołał My Riot, nowy projekt. Słuchałem płyty, czując ukłucie wielkiej drzazgi gdzieś w głębi serca. Bunt, przekaz? Płonne nadzieje. Dostaliśmy tylko odgrzany w dźwiękach elektronicznych sampli nieświeży kotlet, upichcony w pośpiechu na mieszance tekstów z dawnych piosenek SN, z poprzednich albumów. Stare slogany oraz frazy, które brzmiały świetnie tylko w oryginalnych, pierwotnych ubraniach. 

Pamiętam KoRn. Hipnotyzujące pięć pierwszych płyt, aż do momentu odejścia Head'a- głównego gitarzysty i prawdopodobnie nośnika całego schizu, w jaki obfitowała muzyka tego zespołu. Poszło o kasę, wpływy, alkohol i narkotyki. Po tym wydarzeniu, KoRn w mocno okrojonym składzie (odszedł też perkusista) regularnie wydawał kolejne produkcje. Śledziłem wywiady z Jonathanem Davis'em, który za każdym razem klął się i zarzekał, jaki to wspaniały oraz dojrzały materiał przygotowali tym razem. Produkcje warte 4 miliony dolarów, nie wnoszące zupełnie nic. Najlepiej podsumował to Corey Taylor ze Slipknot, który stwierdził: "Wsadźcie sobie cztery miliony w dupę. Tyle pieniędzy na wydanie tak słabej płyty. Przypomnijcie sobie, po co w ogóle gracie muzykę. Jeśli nie macie nic do powiedzenia, to lepiej dajcie sobie spokój". I jak mu nie przytaknąć? Koniec końców, po wielu latach stało się to, czego wszyscy oczekiwali: Head wrócił do KoRn. Nowa płyta ukazała się rekordowo szybko, na przestrzeni 2-3 miesięcy (sic!). Pojawił się poniekąd charakterystyczny schiz, ale i tak całościowo dostaliśmy spore gówno, opakowane jedynie w ładną historyjkę z happy end'em w tle. I to właściwie wszystko. 

Pamiętam jak w moim życiu pojawiła się polska Coma. Na początku w ogóle zignorowałem zjawisko. W radio non-stop leciał utwór "Spadam"- wręcz do porzygu- a ja nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z kolejnym, sezonowym produktem kolesi w garniturkach. Tak więc dwie pierwsze płyty przeleżały u mnie na dysku przez 3 lata, dziewiczo nie tknięte i niepokalane. Zdarzyło sie jednak, że pewnego dnia nie miałem już czego słuchać. Niechętnie wgrałem sobie te albumy na mp3, odpaliłem... i mnie wciągnęło. Odkryłem coś, co w polskiej muzyce nie miało wcześniej miejsca (no, w podobnym stylu szli jeszcze panowie z zespołu Ptaky). Teksty, dźwięki, wokal. Poezja i sens. Potem pamiętam, jak czekałem na nowe wydawnictwo- "Hipertrofię". Stałem w olbrzymiej kolejce, kupiłem. Efekt był podzielony. Dwupłytowy album: pierwszy cd- spory zawód; drugi- absolutna fascynacja. Zacząłem chodzić na koncerty, z przykrością zauważając spadek formy u Roguca. A potem kolejne... co tu dużo mówić: chyba niepotrzebne płyty. Odgrzewany kotlet, czyli anglojęzyczna wersja "Hipertrofii", DVD koncertowe, CD koncertowe, Coma z Symfonią, i Czerwony Album, poprzedzony solowym projektem (marnymi solowymi porykiwaniami?) wokalisty. Coś poszło nie tak- ale czego się spodziewać po muzyce napisanej w miesiąc i tekstach sporządzonych w dwa tygodnie (sic!). Ale przecież z czegoś trzeba żyć. Zarabiać hajsy. Jeśli Madonna nagrałaby tylko swoje pierdzenie oraz odgłosy z WC- i tak sprzedałoby się to w milionach egzemplarzy. Ktoś się przyczepi, ale pójdźcie teraz na koncert Comy. Nierówno grający bębniarz, i wokalista, który nie śpiewa, a wyrykuje z siebie teksty jednym tonem- bo inaczej już nie daje rady... Żal.

Pamiętam też Tool. Odkrycie, które na zawsze zmieniło moje myślenie o muzyce i podejście do otaczającej rzeczywistości. Zespół inny niż wszystkie, owiany aurą tajemniczości oraz sprzecznych informacji. Znany na całym świecie, a będący jakby poza systemem i trybami przemysłu muzycznego- prawdziwy fenomen. Niewielu artystów jest w stanie osiągnąć coś takiego. Mieć popularność oraz całkowitą niezależność w zakresie twórczości. Ale taki jest Tool. To nie zespół, a narzędzie- użyj go we własny sposób; tak, jak tego sam potrzebujesz. Wchłonąłem wszystkie ich albumy, i kiedy dziś ich słucham- wszystko nadal jest we mnie żywe, aktualne. Opiate, Undertow, Aenima, Lateralus- cegiełka w murze historii rocka. No i 10 000 days- album wydany po sześcioletniej przerwie, będący opowieścią o 27 latach, które minęły od początku choroby aż do śmierci matki wokalisty. Płyta nietypowa, inna niż wszystkie. Maynard nie wydzierał się już tak jak poprzednio. Była tam refleksja, zaduma, pewien stopień ukojenia; ale jednocześnie coś, czego zacząłem się obawiać myśląc o ich kolejnym wydawnictwie. Tymczasem minęło już 7 lat, a nowa produkcja jest nadal w powijakach. Zespół jak to zespół: milczy. Z kolei Maynard James Keenan zaszył się w Arizonie i zajął produkcją wina. Co jakiś czas udziela się jedynie w projekcie Puscifer, ale to jest już zupełnie inna bajka. 

Tyle mówi się o ewolucji w muzyce, chęci zbadania nowych horyzontów. Po części jestem za: to naturalny proces, wręcz jedna z potrzeb człowieka. Trudno mi jednak zrozumieć, kiedy "artysta" z wysoko postawionej poprzeczki sam obniża sobie poziom. W skrócie: wypuszcza na rynek absolutne gówno, nazywając je progresem. I dziś, kiedy czytam wywiady w których ci "artyści" deprecjonują wcześniejsze (lepsze) nagrania, lub twierdzą, że nowy album jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobili- już wiem, że należy brać nogi za pas. To trochę tak, jakby Ludwig Van Beethoven grał disco polo. Ze sceny czasem lepiej byłoby zejść po prostu niepokonanym.

Trafiłem ostatnio na rewelacyjny wywiad z Maynardem Jamesem Keenanem z Tool, który mocno przycisnął mnie do ziemi- zwłaszcza końcówka. Jego wypowiedź, podsumowująca chyba wszystko co chciałem tu nakreślić:
- Jestem bardzo odporny na ideę artysty jako sługi publicznego, odpowiedzialnego za edukowanie społeczeństwa, gdyż po prostu nie czuję się odpowiednio wykwalifikowanym, by robić takie rzeczy. Piszę te piosenki, by przebić się przez jakiś ból, lub by rozwiązać pewne problemy. I jeśli uda mi się tego dokonać, nie powinienem się czuć tak samo, jak w momencie tworzenia. Powinien być więc jakiś logiczny postęp. Ale jeśli jako artysta mogę wyrazić siebie tak, by umożliwić komuś przejście przez trudny okres i mu w ten sposób pomóc- myślę, że to dobrze. Naczelny problem przemysłu muzycznego polega na tym, że artyści wchodzą w to poprzez pragnienie bycia podziwianym. Krzyczą ze względu na problemy, jakie im samym się kiedyś przytrafiły. Nie byli wyposażeni w odpowiednie narzędzia, by sobie z tym poradzić, z jakąkolwiek traumą, rozwodem rodziców czy ich stratą. Zaczynają krzyczeć a potem w jakiś sposób stają się popularni. Wrastają w przemysł muzyczny rządzony przez ludzi, którzy są zupełnie niewyedukowani emocjonalnie oraz nie posiadają koniecznej wrażliwości. I to jest droga bez odwrotu. Z kolei publika domaga się, by artysta nadal krzyczał tak samo głośno do końca swojego życia. Jeżeli nie czujesz się więc po tych wszystkich latach lepiej niż na początku, to nie jestem pewien na ile efektywne w ogóle były twoje krzyki, i jak w ogóle mogło to komuś pomagać? Powinno się przejść dzięki temu przez własne problemy i ruszyć ku nowym wyzwaniom. Dla mnie tym właśnie stała się winiarnia, dzięki temu uporałem się z wieloma demonami własnej przeszłości. I niekoniecznie mam ochotę krzyczeć dalej przez resztę życia. JEŚLI WIĘC PIOSENKA NIE POMAGA MI... JAK W OGÓLE MA POMÓC TOBIE? ...Tak więc jestem, robię wino. 



Biznes muzyczny. Showbiznes. Showshit...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz