środa, 22 lutego 2012

Jak słodko zostać świrem...


Facet (typowy przeciętniak: inteligent, średni wiek, okulary, krótka, "żołnierska" fryzura, krawat i biała koszula) jedzie samochodem. Właściwie to nie jedzie- bo tkwi nieruchomo w kilometrowym korku. Otoczenie jest dosyć niesprzyjające. Ze szkolnego autobusu z naprzeciwka dochodzą go wrzaski rozentuzjazmowanych nie wiadomo czym bachorów. Po prawej obrzydliwie grube, spocone babsko maluje sobie obleśnie usta szminką. Ohyda. A tuż za nim- dwóch wieśniaków w kabriolecie, którzy co chwila drą się i trąbią klaksonem, jakby to miało w jakiś cudowny sposób przyśpieszyć jazdę… Jest potwornie gorąco, a klimatyzacja postanowiła oczywiście odmówić posłuszeństwa.

Koleś nie wytrzymuje. Otwiera drzwi i porzuca auto- dom jest wprawdzie daleko, ale lepsze to niż sterczenie w tym cholernym korku do usranej śmierci. Musi rozmienić pieniądze by zadzwonić z automatu do żony i powiedzieć jej o opóźnieniu, więc zachodzi do spożywczaka. Za ladą stoi pieprzony koreaniec.
- Rozmieni mi pan?
- Nie rozmienić. Musi coś kupić- odpowiada żółtek.
Facet rozgląda się po sklepiku, bierze do ręki puszkę coca-coli i kładzie przed sprzedawcą.
- Osiem pięć cent.
- Co?
- Osiem pięć cent.
- Nie rozumiem.
- Osiem pięć cent!
- Osiemdziesiąt pięć centów? Za puszkę 0,33?! Przecież to jest jej dwukrotna wartość! Nie zostanie mi dosyć na telefon. Dam panu 50 centów. Proszę mi je rozmienić.
- Nie ma mowy- obstaje przy swoim Koreańczyk- Napój, osiem pięć cent. Płacić albo iść!
- Żąda pan tak wiele, a nie zna pan liczby mnogiej?!
Koreańczyk sięga po kij bejzbolowy i każe się facetowi wynosić. Koleś nie wytrzymuje, coś w nim pęka. Wyrywa mu kij. "Płacę podatki, utrzymuję takie szumowiny i pasożyty jak ty. Nie będziesz mi mówił, że mam płacić za zwykłą puszkę coli tyle pieniędzy, nie umiejąc się nawet poprawnie wysłowić". Mała lekcja historii- cofnijmy ceny do tych sprzed roku. Kilka uderzeń kijem w sklepowe półki i żółtek nagle zmienia zdanie:
- Tak, tak, puszka 50 cent, 50 cent!!!
- Biorę. Zakupy u pana to prawdziwa przyjemność.

Facet wychodzi. Zabiera puszkę i kij ze sobą. Daleko nie uchodzi, bo okazuje się, że but jest dziurawy. Przysiada na pobliskim murku, ogląda zdezelowaną podeszwę, popija swoją colę. Drogę zachodzi mu dwóch meksykańskich wyrostków. Gówniarskie hip-gangster-wanna be.
- Facet, jesteś na naszym terytorium. A tu nie wolno siadać… chyba, że zapłacisz- z szelmowskim uśmiechem zagaduje jeden z nich i wyciąga nóż. Zła decyzja. Białas chwyta za kij, tłucze gówniarzy na kwaśne jabłko. Teraz ma już nóż….

Pół godziny później te pobite dwa cwaniaczki się przeorganizują i spróbują kropnąć białasa z broni półautomatycznej. Tak się składa, że mają ich całą torbę. Na nieszczęście- nie trafiają, zaś auto którym jadą ulega wypadkowi. Tym sposobem nasz wkurwiony, sfrustrowany i doprowadzony do ostateczności bohater staje się jej nowym właścicielem. Zabiera broń i rusza na miasto. Dowieść swoich racji. I postrzelać. Bo to idealny dzień, by dać upust szaleństwu.

… tak zaczyna się pierwsze 30 minut filmu "Falling down/ Upadek", w reżyserii Joela Schumacher’a. Cały obraz to dwie role: sfrustrowanego, szalejącego z bronią faceta (genialny Michael Douglas), i starającego się go powstrzymać, podstarzałego detektywa Prendergast’a (Robert Duvall). Mamy tu zderzenie dwóch żywiołów. Pierwszy bohater to nerwowy konserwatysta zagubiony w dzisiejszym dziwnym świecie, jednocześnie ofiara wykiwana  przez sprytną żonę, szefa i tych wszystkich małych dupków, próbujących mu na każdym kroku uprzykrzyć życie. Opozycją do niego jest postać detektywa: spokojnego, opanowanego, jakby pogodzonego z codziennością. Ot, zwykły człowiek z ułomnościami i słabościami, zwykły policjant wykonujący swoje zadania po prostu z obowiązku- bo nikt za niego roboty nie odwali. Na pewno nie jest to typ "super bohatera". Nie klnie, nie narzuca się, nie wymachuje bronią na lewo i prawo…



O czym jest tak naprawdę film? O duchowym upadku człowieka. O tym, do czego doprowadzić może gonitwa w naszym nowoczesnym, konsumpcyjnym i pseudo-utopijnym świecie. Presja kariery, stałe wymagania, cholerna ludzka zawiść. Te denerwujące detale: dwu godzinne dojazdy do pracy, stałe schematy, korki, przepychanki, szufladkowanie, podwyżki, niesprawiedliwość społeczna. Oraz fakt, że ciągle musisz mieć otwarte oczy, by jakiś pierdolony cwaniaczek nie chciał cię czasem wykorzystać… Pomnóż to razy tysiąc i spróbuj się nie wkurwić.

Film to trochę apoteoza zbrodni. Bo niby mamy tu szaleńca z pukawką, terroryzującego pół miasta. Ale widząc jego życie i ciąg zdarzeń, które doprowadziły go do tej cienkiej granicy- trudno jest mu nie kibicować. Podobnie jak postaci detektywa, będącej jednak przeciwieństwem naszego bohatera. Wiadomo, w podobnej sytuacji raczej nikt z nas nie sięgnąłby po broń… ale warto sobie zadać pytanie, ile razy w ciągu tygodnia łapiemy się na myśli, że chętnie wzięłoby się automat Kałasznikowa i powystrzelało tych wszystkich dupków stale "umilających" nam życie…?     


 Film jak najbardziej polecam. Naprawdę warto obejrzeć.



poniedziałek, 13 lutego 2012

Pan Marks i jego mądrości


Wchodzę na onet, zaglądam na wp.pl; odpalam serwis informacyjny w TV, czytam niusy w "Metrze"... Wszędzie podobnie: kryzys, kryzys, kryzys, bieda, nędza. Tu spadek waluty, tam załamanie notowań giełdowych. Grecy są bliscy bankructwa, w sznureczku ustawia się Portugalia i Hiszpania, a z kolei Włosi strajkują. U nas niby ekonomia na plusie, ale ceny nadal idą systematycznie do góry: podatki, benzyna, żywność. Bezrobocie aż miło, i coraz częściej słychać to znane pytanie pod tytułem: "Jak żyć?!".

Parę tygodni temu natrafiłem na taki oto cytat: "Posiadacze kapitału będą oddziaływać na klasę robotniczą, aby kupowała coraz więcej drogich dóbr, domów i technologii zmuszając ją do zaciągania coraz więcej drogich kredytów, aż w pewnym momencie długi staną się niemożliwe do spłacenia. Niespłacone długi będą prowadzić do bankructw banków, które trzeba będzie nacjonalizować i państwo wejdzie na drogę, która w końcu doprowadzi do komunizmu".
                           - Karol Marks, 1867 r.

Raczej nie wydaje mi się, byśmy akurat mieli cofnąć się w klimaty komunizmu- aczkolwiek trudno odmówić tu Panu Karolowi pewnych racji. Ludzkość chyba naprawdę zatacza w swej historii wieczne koło, w którym punkt wyjścia staje się po jakimś czasie linią mety. Trochę jak pies, goniący własny ogon… 


poniedziałek, 23 stycznia 2012

TANGO DOWN.gov.pl



Istnieje chyba pewna cienka linia, granica- której przekroczenie okazać się może katalizatorem lub zapalnikiem dla wydarzeń rewolucyjnych. Historia zdaje się to tylko potwierdzać, i cóż… podobna rewolta rozgrywa się aktualnie na naszych oczach. Od czego się zaczęło?

Cztery dni temu, 20 stycznia 2012 r. FBI we współpracy z międzynarodowymi służbami gończymi dokonały zamknięcia serwisu Megaupload oraz aresztowania jego założyciela, Kima Schmitza. Megaupload był portalem, dzięki któremu użytkownicy z całego świata mogli dzielić się swoimi ulubionymi plikami. Głównym zarzutem były oskarżenia o nie respektowanie praw autorskich, czyli w skrócie: piractwo. Nie jest to do końca uzasadnione, gdyż serwis kontrolował legalność udostępnianych materiałów- jeśli źródła nie były wiarygodne, pliki w większości wycofywano.

Co ciekawe- podobnych zarzutów nie usłyszał za to np. serwis Youtube- któremu w przeciwieństwie do Megaupload do legalności i antypiractwa raczej daleko. Dlaczego? Właścicielem Youtube jest Google, które w zaistniałych okolicznościach zagroziło strajkiem. Nie trzeba tu chyba dodawać, że jeden dzień bez Google’a załamałby właściwie w kilka godzin światową gospodarkę. Youtube jest więc bezpieczny… Oto macie swoją sprawiedliwość. Cała akcja jest wynikiem prób wprowadzenia dość mocno kontrowersyjnej ustawy ACTA oraz pakietów SOPA i PIPA. Wszystko to ma rzekomo wspomóc walkę z piractwem oraz ochronę praw autorskich. Rzekomo…

Odpowiedzią na zamknięcie serwisu Megaupload był światowy i doskonale zorganizowany atak hakerów na amerykańskie strony rządowe. Przyznała się do nich grupa Anonymous, skupiająca najlepszych hakerów z całego świata i podejmująca protesty przeciwko obecnemu porządkowi (walczyli m.in. ze scjentologami, korupcją, cenzurą i korporacjami).

Kolejne ataki wymierzone zostały właśnie przeciwko ACTA (Polska ma podpisać to zobowiązanie 26 stycznia w Tokio). "Anonimowi" ogłosili na swoim Twitterze (http://twitter.com/anonymouswiki ) "początek polskiej rewolucji" i zaatakowali równocześnie strony prezydenta, premiera, sejmu, ABW, policji, MON-u, ZAIKSu i Ministerstwa Sprawiedliwości. Każdy atak poprzedzony był wpisem "TANGO DOWN"- który w żargonie żołnierzy amerykańskich oznacza "wyeliminowanie wroga", zaś chwilę przed blokadą kolejnych rządowych stron pojawiał się na nich napis: "Nie ma rzeczy niemożliwych. Pozdro panowie!".

Co zrobił rząd? Po takiej kompromitacji oczywiście próbował zbagatelizować sytuację w typowy dla siebie sposób: wciskając ludziom ciemnotę. Rzecznik rządu, Paweł Graś wystosował w prasie oświadczenie: "Trudno mówić o ataku hakerów, bo żadna z zablokowanych stron nie została naruszona, nie było próby włamania na serwery czy próby zmiany treści tych stron. To zjawisko, które obserwujemy, wynika z ogromnego zainteresowania tymi stronami". (Bądźmy szczerzy: kogo interesują rządowe strony w sobotni wieczór?!). W odpowiedzi Anonymous zablokowali także i jego stronę…

Warto przyjrzeć się samej ustawie ACTA. Dokładna nazwa to Anti-Counterfeiting Trade Agreement- jest to międzynarodowe porozumienie dotyczące walki z naruszeniami własności intelektualnej, zawarte między Australią, Kanadą, Japonią, Koreą Południową, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i USA. Za kilka dni ma do niego dołączyć Polska oraz inne państwa Unii Europejskiej. Kontrowersji wobec tematu jest kilka. Główną obawą jest to, że ACTA może przybrać formę pełnej inwigilacji użytkowników Internetu. Słowem: można będzie cenzurować niewygodne treści, zaś osoby korzystające tak naprawdę z konstytucyjnej wolności słowa- zamknąć pod zarzutem piractwa. Tak, jak to np. zrobiono z serwisem Megaupload.

Inna rzecz, to fakt, że ustalenia odn. ACTA trwały od 2007 r., ale były całkowicie tajne. Nie prowadzono żadnych konsultacji społecznych, zaś decyzja o podpisaniu umowy została ogłoszona na 40 stronie komunikatu prasowego, dotyczącego rolnictwa i rybołówstwa (sic!). Dlaczego? By przypadkiem nie dowiedział się o niej przeciętny Kowalski.

Co to oznacza? To, że państwo próbuje podjąć za naszymi plecami i bez naszej wiedzy decyzje, mogące rzucać się cieniem na prawo do wolności słowa i wypowiedzi. Orwellowski "Rok 1984", i to w praktyce. Jedno jest pewne: szala goryczy została przelana. Do tej pory Polacy z cichym uśmiechem ironii tolerowali podwyżki podatków, akcyzy, paliw. Obserwowaliśmy w milczeniu, jak Premier mówił o oszczędnościach, próbując jednocześnie wprowadzać idiotyczne ustawy typu: "iPad dla każdego posła". Ale wszystko ma swoje granice.

Dzięki atakom Anonymous błyskawicznie zmobilizowało się społeczeństwo internetowe. Polska strona "Nie dla ACTA" miała w niedzielę rano na Facebooku ponad 160 tys. fanów; natomiast w dużych miastach za kilka dni ruszą demonstracje i pikiety. Jest głośno. I powinno być. Nie możemy pozwolić, by w sekrecie uchwalano dekrety, mogące rzutować na życie i wolność wypowiedzi tak wielu ludzi. Bo w ten sposób rodzi się totalitaryzm.

Niezależnie od tego, kto siedzi "przy korycie"- polski rząd przyzwyczaił się, że może bezkarnie podejmować decyzje, dzięki którym okrada się tak naprawdę wszystkich obywateli. Podwyżki w imię oszczędności, marnowanie budżetu na luksusy dla posłów i ich wygodne życie. Kulejące ministerstwa, nietrafione ustawy. A dla ludzi- zero pomocy, bieda, beznadzieja i bezrobocie. I ta cholerna propaganda, w świetle której mieszkamy w kraju mlekiem i miodem płynącym.

Istnieje gdzieś granica, do której nasze państwo niebezpiecznie się zbliża. Mimo to próbuje ją nadal naginać. Ale to kiedyś pęknie. Ludzie są sfrustrowani, nieszczęśliwi, zrozpaczeni. Pewnego dnia to się urwie, i naród wyjdzie na ulice. A prawda jest taka: "Obywatele nie powinni bać się swoich rządów. To rządy powinny bać się swoich obywateli".






poniedziałek, 16 stycznia 2012

CYCKI

Macie może ochotę kupić sobie CYCKI? 


Jedyne 19.90 zł/ kg. Wizyta w osiedlowym spożywczaku może być czasem naprawdę inspirująca :) 

Wszedłem dziś po drobne zakupy do sklepu, niedaleko mojego bloku. Po całkowicie nieprzespanej nocy, i sześciu godzinach pracy na 6:30 rano taki widok może wprawić w osłupienie. Wyciągam telefon, robię szybkie zdjęcie kiepskiej jakości.
- Widzę, że chyba ma Pan ochotę na cycki? - pyta mnie zawadiacko Pani Sprzedawczyni.
- Wie Pani... ja... ja TEGO nie kupuję... na kilogramy... - tylko tyle zdołałem z siebie wydusić...

Lubię jednak te uśmiechy codzienności :)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

“All is quiet on New Year's Day”



"All is quiet on New Year's Day"… Wszystko cichnie… myśli chyba też. Niby nic się nie zmienia, bo w końcu to tylko formalne przejście z 31 grudnia na 1 stycznia. Nowy Rok, dzień jak co dzień- ale chyba rzeczywiście jest coś w tym szczególnego. Pewien restart- rozpoczęcie kolejnego rozdziału od nie zapisanej, białej karty…

Zawsze przy tej okazji robiłem sobie takie osobiste, wewnętrzne "podsumowanie" wydarzeń minionego roku. Bilanse zysków i strat; zwycięstwa, porażki… rozdrapane strupy, zakrzepła krew, zabliźnione rany. Plany, marzenia, nadzieje, przeczucia. To co ważne, i co już zupełnie nieistotne z perspektywy absolutu.

Cały 2011 rok był chyba najtrudniejszym testem życiowym, jaki miałem do tej pory. Gdzieś w głębi siebie przeczuwałem, że tak będzie- i nie wiem, czy to tylko siła autosugestii… Wszystkie sprawy, od których uciekałem, których się wypierałem i unikałem jak ognia w końcu dopadły mnie. Ze zdwojoną siłą, z wielu stron. I nie było już wyjścia- pozostało jedynie się z nimi zmierzyć twarzą w twarz. Z własnymi demonami, sobą samym, upokorzeniem, słabościami, bezsilnością, strachem. Bo najgorszy wróg tak naprawdę spogląda na nas w lustrze oczami szklanego odbicia. Sięgnij dna, strać wolę do życia, nadzieję- daj się pokonać przez ego, a zobaczysz pewnego dnia, ile zyskałeś.

Lubię czuć się szczęśliwy, beztroski, niezagrożony. Pełen komfort, niezmienność nasycenia. Ale już dawno zrozumiałem, że to właśnie te chwile, w których życie brutalną pięścią przybija nas do ziemi uczą, i ukazują nam całą prawdę o nas samych. Ile jesteśmy warci, ile mamy siły, charakteru, woli walki, sprytu. Dzięki temu się odradzamy- doskonalsi, mądrzejsi i mocniejsi. O te kilka nowych, cholernych doświadczeń. Kilka nowych, cholernych blizn. I dla nich… tak, warto.

Czy złe doświadczenia są tak naprawdę "złe"? W ostatecznym rozrachunku chyba nie.

2011 dał mi ostro popalić. Jak żaden inny rok w moim dotychczasowym życiu. Ale pokazał mi pewną prawdę, zmusił do pokonania samego siebie. Gorszego przeciwnika nigdy nie mógłbym znaleźć.

Teraz jestem silniejszy. I pojawiła się też Ona. Moja własna Wiosna, i to pod koniec sierpnia. Mam dobre przeczucia… :)

Wszystkiego co dobre, z okazji Nowego Roku. Sięgnijcie Gwiazd! 

środa, 21 grudnia 2011

Last Fucking x- MASS


Tytuł posta bynajmniej nie przypadkowy: oto wielkimi krokami zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Czas spełnienia marzeń, wyczekiwania, cudownej, rodzinnej atmosfery, zgody, ciepła, a nawet pojednania- gdy wszelkie spory, zwady zanikają i łamiemy się opłatkiem. Tak przynajmniej wygląda to na filmach, natomiast w życiu codziennym- cóż, nie zawsze…



Tutaj chciałbym prosić o uwagę, zanim przeczytacie następny akapit: jeśli nie macie ukończonych 18 lat- wyłączcie tą stronę i pod żadnym pozorem nie czytajcie dalej. Już? No więc jedziemy…

Mam taką teorię, że cała ta świąteczna atmosfera pryska bezpowrotnie w diabły wraz z odkryciem pewnego faktu: Święty, czerwony grubas Mikołajem potocznie zwanym NIE ISTNIEJE, i co więcej- prezenty podkładają rodzice. (…ostrzegałem? ). Od tego momentu to już jest równia pochyła.

Wydaje mi się, że święta to obecnie kolejny masowy produkt kapitalizmu i nagonki społecznej. (Obywatelu) "spraw, by były niezapomniane. Przygotuj dwanaście potraw. Na bogato. Kup, kup, KUP dużo prezentów- im więcej, im będą droższe- tym bardziej udowodnisz, jak mocno kochasz swoich bliskich. Nie masz pieniędzy? Weź kredyt, zastaw się, a postaw się!". I tak dalej.

Idealny przykład prawdziwej "świątecznej atmosfery" łatwo można odnaleźć w supermarketach oraz dużych centrach handlowych. Polecam to gorąco. Pogoń za prezentami, długie godziny w kolejkach, przepychanie się między ludźmi (którzy w jakiś dziwny sposób zawsze blokują nam przejście), bluzgi, pretensje, reklamacje i ogólne kłębowisko nerwów.

To wszystko spada w dół: jeszcze chwila, a wybuchnie… Zagonieni i zewsząd bombardowani tą wigilijną propagandą zapominamy o tym, gdzie naprawdę może tkwić prawdziwe sedno magii Świąt. Przydałoby się wysadzić te cholerne billboardy w powietrze, skasować jakoś reklamy, przebić opony w ciężarówce Coca- Coli, wysłać w kosmos Kevina, i na do widzenia puścić mu nieśmiertelne "Last Christmas" równie nieśmiertelnego Dżordża Majkela.

Z obserwacji i własnych doświadczeń widzę, że Święta mogą być naprawdę stresogennym i mocno wykańczającym epizodem. Idąc gdzieś za Markiem Twainem: "Często myślę, jaka szkoda, że Noe wraz z całą swą kompanią nie spóźnił się na Arkę".

Mimo wszystko: życzę Wam wszystkim spokojniejszych, bardziej rodzinnych, i naprawdę kojących, radosnych Świąt. Nie dajcie się nagonce i masowej głupocie.


środa, 7 grudnia 2011

...

                          "Prawie prognoza pogody"
                                   ...

                                  Po nocy
                                  wstaje dzień
                                  błyszczy słońce

                                  po wojnie
                                  przychodzi pokój
                                  odgarniamy ruiny

                                  po chorobie
                                  wstajemy z łóżka
                                  idziemy na spacer

                                  można by wyliczać
                                  tak dalej
                                  bez końca można

                                  więc
                                  nie martw się mała
                                  jakoś układa się
                                  to życie

                                  naprawdę.
                           - Andrzej Szmidt, „Złożenie broni”, 1966 r.