środa, 13 lipca 2011

Eurotrip II : Słowacja…

                              "...wtedy stań na najwyżej z gór,
                              i połknij wiatr, byś wykrzyczeć mógł:

                              Ja tańczę, a niebo gra...
                              Ja śpiewam, prze- niebieski czas..."




W poprzednim poście wspomniałem co nieco o koncepcji tytułowego Eurotripu. Rok temu wpadliśmy z moim kumplem Dominikiem na pomysł, by w wakacje zorganizować sobie podróż po zachodniej części Europy. Pół roku przygotowań, obmyślania trasy, zbierania gotówki… i w końcu stało się: ruszyliśmy starym, 28-o letnim VW Passatem w trwającą 3 tygodnie, wielką przygodę. Bez wygód, komórek, Internetu, w surowych warunkach, do tego zwiedzanie, chłonięcie obcej kultury, zdjęcia, muzyka i pełna przestrzeń zmieniającego się horyzontu…

Od razu po powrocie planowaliśmy już drugą edycję- tym razem na wschód. W marcu życie postanowiło spłatać mi jednak figla- musiałem rozstać się z pracą, i już wtedy wiedziałem, że w tym roku z wyprawy raczej nici- nie dam rady uzbierać pieniędzy. Podłamałem się trochę- perspektywa lata coraz bliżej, a tu żadnego realnego planu. W głowie miałem już pomysły scenariusza na jeden z tych bzdurnych programów w stylu MTV, o wdzięcznym tytule: „Moje chujowe wakacje”…

Aż tu pewnego dnia dzwoni do mnie Pan Dominik, niosąc wieści niebłahej treści- wystarczy kilka dni wolnego, taka a taka trasa, tyle a tyle pieniędzy- słowem: ruszajmy na Słowację! Jego propozycję podsumowałem cytatem z filozofii Katarzynizmu: „Hej, przygodo!”…

I Eurotrip II: edycja słowacka stał się faktem.

Słowacja to genialny kraj do zwiedzania- zwłaszcza na polskie realia, gdy nie dysponuje się zbytnio czasem ani pieniędzmi: atrakcyjnych miejsc do zobaczenia nie brakuje i każdy znalazłby tu coś dla siebie, poza tym jest naprawdę tanio (dla porównania: kamping na terenie Hiszpanii to koszty mniej więcej 30 €, zaś doba w pensjonacie na Słowacji… jakieś 7- 9 € ).

Kiedy tylko przekracza się granicę, czuje się obecność zupełnie innego klimatu. Większość domów sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się tu co najmniej 20 lat temu; mijane po drodze auta to w dużej mierze stare Skody, Wartburgi, Łady czy ciężarówki pamiętające prawdopodobnie ZSRR i wujka Stalina (niech mu ziemia lekką będzie). Mimo tej pozornej „biedy”, drogi tamtejszych wiosek są w lepszym stanie niż najśmielsze mity polskich autostrad…

Całokształt przypomina trochę Polskę jakieś 15- 20 lat temu… Gdy „woda sodowa” nie uderzała naszym rodakom zbyt mocno do głowy, ludzie byli dla siebie bardziej otwarci, serdeczniejsi, kiedy jeszcze „kultura” zachodu nie wdarła się z takim impetem w naszą rzeczywistość…

Słowacja, mimo, że przecież od 2004 roku należy do Unii Europejskiej, tak jak reszta Europy zachodniej zdołała zachować pewną suwerenność od tej amerykanizacji, z którą my walkę przegraliśmy. Wyrzekając się wszystkiego, co czyniło nasz kraj unikalnym i zachłystując się „kulturą zachodu”, którą gdybym tylko mógł- zapakowałbym w jakąś rakietę i odesłał z najserdeczniejszymi pozdrowieniami dla towarzyszy z USA…

Pod wyżej wspomnianym względem możemy tylko zazdrościć innym krajom UE… Mam na myśli pewien szacunek dla natury i środowiska… Miasto jest jak każde inne miasto. Ale wyjeżdżasz tylko za rogatki i znajdujesz się w zupełnie innym świecie: przyrodzie nie tkniętej ludzką ręką, pierwotnej, pięknej i prawdziwej- gdzie nikt nie wpiernicza się (za przeproszeniem) z siekierą w las, by postawić tylko kolejny znak „McDonald’s- 1,5 km”.




Pierwszym naszym punktem docelowym był widoczny powyżej, Spišský Hrad, czyli zamek Spiski- zabytkowy kompleks z przełomu XI i XII wieku, jeden z największych tego typu w środkowej Europie, zajmujący powierzchnię ok. 4 ha. Warto tu dodać, że figuruje on na liście światowego dziedzictwa UNESCO… czyli jest to rzecz naprawdę godna obejrzenia. My niestety trochę się spóźniliśmy- zwiedzanie wnętrza ruin możliwe jest tylko do godziny 18. Zrekompensowaliśmy to sobie więc piszą wędrówką wokół całego kompleksu… a trzeba tu powiedzieć, że obejście 4 hektarów po stromym i trudnym terenie nie jest w żadnym stopniu bułką z masłem. Mimo tego, gdy wspięliśmy się pod mury po zachodniej stronie, po raz kolejny moje serce wypełniło się tym ciepłym, obezwładniającym umysł uczuciem współgrania z przestrzenią… Częściowo zachmurzone niebo nagle otworzyło się, zalewając tereny u stóp zamku światłem zachodzącego słońca… W połączeniu z wiatrem, wysokością na której byliśmy dało to poczucie pewnej niesamowitości chwili. To właśnie one sprawiają, że czuje się sens tej codziennej walki życia, pracy, kształcenia się… Kiedy widzisz coś takiego, reszta pozostaje jakby w tyle, zupełnie nieważna. „Tańczysz… a niebo gra”. Zobaczcie sami, mimo, że poniższe zdjęcia i tak nie oddają nawet 70% magii tego widoku w rzeczywistości…





Noc spędziliśmy na parkingu pod zamkiem, a rankiem ruszyliśmy w góry.

Tu należy się słowo wyjaśnienia: otóż zawsze należałem do przeciwników gór, tłumacząc, że zupełnie nie rozumiem, po co fascynować się stertą jakiegoś gruzu, „zasłaniającego widok na Słowację”… Do tej pory piękno potrafiłem dostrzegać tylko w morzu, jeziorach, lasach.

Bakcyla górskiego załapałem rok temu, i dziś już wiem, że niczego nie da się porównać z przyjemnością mierzenia się z potęgą masywów i przestrzenią, jaka ogarnia cię będąc wysoko…

Postanowiliśmy więc zdobyć Sławkowski Szczyt (2452 m n.p.m.), znajdujący się po słowackiej stronie Tatr. Poruszaliśmy się po niebieskim szlaku, wędrówkę rozpoczynając ze Starego Smokowca- jakieś 4- 5h drogi do samego szczytu.



Co ciekawe, najbardziej umęczyłem się na początkowym etapie- przejściu przez las. Samo wspinanie się po górach było już zupełnie odmiennym uczuciem: wymagającym wprawdzie większej siły fizycznej, ale mającym też znamiona czegoś tak unikatowego, nie do przeżycia w innych warunkach… Myślę, że istnieje jakaś dziwna magia zaklęta w górach: wraz z wysokością znika zmęczenie, problemy, wątpliwości... Działa przestrzeń, cisza, odzywa się wewnętrzny, prawdziwy głos... Jesteś coraz wyżej, i wyżej… Cel to szczyt. W głowie pojawia się taka myśl, wołanie- by iść dalej. To daje energię mięśniom, pompuje krew, uwalnia…

I nagle docierasz na sam wierzchołek- nic już nie ma znaczenia. Nie słychać wiatru, nie czujesz zmęczenia, pragnienia… wszystko co drażni myśli, zostaje gdzieś hen, hen… Daleko poniżej. Liczy się ta święta chwila, widok z góry, ogromna przestrzeń zespolenia z tym co pierwotne, prawie sakralne… Nie do opisania.




Byliśmy chyba najgorzej przygotowanymi wspinaczami na szlaku. Mijały nas ekipy, wyposażone w genialne sprzęty, profesjonalne obuwie, stroje, gadżety… A my w adidasach, z butelką wody i sucharami w plecaku. Mimo tego, oszacowaliśmy, że byliśmy prawdopodobnie jedną z pięciu ekip tego dnia, którym udało się zdobyć szczyt. Na samej górze spotkaliśmy się z parą ze Słowacji, Węgrem i Anglikiem- i tu zacierały się wszelkie granice, bariery kulturowe. Zaczęły się rozmowy, dzielenie się jedzeniem, tym co mamy. Wspólne przeżywanie radości z wejścia na górę… Taka zwykła (niezwykła) ludzka serdeczność, otwartość, której tak mi tu w Polsce brakuje na co dzień. Gdy nikogo nie traktujesz jak potencjalnego wroga, rywala… Gdzie człowiek- człowiekowi nie wilkiem… a bratem.

Droga powrotna również była wyzwaniem… Nadeszła ogromna mgła, szlak był totalnie pusty- kilka razy gubiliśmy drogę, trzy razy napotkaliśmy w górach kozicę, ale na szczęście tego dnia w ogóle nie padało i po kilku godzinach zeszliśmy na dół- w całości. Chyba jakieś wyższe siły naprawdę chciały, by nam się ta wyprawa udała i miały nas w opiece.

Powrót do domu zawsze jest trochę smutny. Musisz wrócić do szarej codzienności, zostawić za sobą to beztroskie piękno, którego właśnie doświadczałeś. Ale masz je już potem na zawsze gdzieś obok, w postaci zdjęć, wspomnień, i tego co w duszy, zapisane głęboko i niedostępne dla innych…

Z jednej strony cieszę się, że edycja słowacka trwała tylko kilka dni, a nie trzy tygodnie- jak nasz pierwszy Eurotrip… Wtedy powrót do rzeczywistości był zdecydowanie cięższy… 


                                      Panorama ze Sławkowskiego Szczytu (kliknij, by powiększyć)

środa, 6 lipca 2011

Into the Wild...

                     "Jest pewna przyjemność w lasach bez ścieżek,
                      Jest upojenie w samotnym wybrzeżu,
                      Jest społeczność gdzie nie ma intruzów
                      Przy głębokim morzu i muzyce jego szumu.
                      Nie człowieka kocham mniej, lecz naturę bardziej.
"
                                                                                       
- Lord Byron

Dziś będzie o pewnej historii z lat 90’tych, która wydarzyła się naprawdę. Dla mnie samego  stała się katalizatorem wielu ważnych zmian oraz późniejszych wydarzeń w moim życiu. Pierwszy raz otarłem się o nią jeszcze w liceum- całość opisywał rozdział jednej z książek do języka angielskiego, z której się uczyłem- wtedy jednak nie wywarła ona na mnie wrażenia… cóż, młodość. Dopiero po latach (konkretnie jakiś rok temu z kawałkiem) przyjechał do mnie w odwiedziny mój dobry przyjaciel. Przywiózł ze sobą pewien film… Pierwsze minuty, trybiki maszyny zaczęły pracować, i już wiedziałem: „To o nim!”. 



Postać, o której piszę to widoczny na zdjęciu powyżej Amerykanin, Christopher Johnson McCandless (ur. 12 lutego 1968, zm. prawdopodobnie 18 sierpnia 1992). Co sprawia, że był on tak wyjątkowy?

W jego biografii wielu z nas mogłoby odnaleźć wspólne elementy. Obracamy się w specyficznym środowisku, dorastamy pod wpływem rodziców, w pewien sposób jesteśmy przez nich nakierowywani… Wiadomo, przecież „chcą dla nas dobrze”. Podążamy więc określoną ścieżką: kończymy liceum, idziemy na studia, potem praca, kariera, związki…

Chris i jego siostra musieli się zmagać z piekłem nieudanego małżeństwa swoich rodziców… Wieczne kłótnie, groźby rozwodów, szantaże emocjonalne, przemoc… Dodatkowo, pewnego dnia chłopak odkrywa zaskakującą prawdę: oto piękna i kolorowa (oficjalna) historia miłości między jego rodzicami kryje ukrywaną przez lata bolesną przeszłość: Walt, ojciec- posiadał drugą rodzinę, którą zostawił dla biologicznej matki Chrisa. On sam był zaś nieślubnym dzieckiem… 

Stało to dla niego zabiciem prawdy codziennego dnia. Dowodem kłamstwa i fałszu w teatrze pozorów szczęśliwego, rodzinnego życia; pełnego hipokryzji, oceniania, masek.
McCandless ucieka więc w świat wartości literatury. Zaczytuje się powieściami Jacka Londona, Henry’ego Davida Thoreau, Tołstoja… Następnie kończy studia, oszczędności swojego życia (24 000 dolarów) wpłaca na cele charytatywne, resztę pieniędzy pali, niszczy dokumenty… i znika. 



Urwawszy kontakt z rodzicami, wyrusza na trwającą dwa lata samotną wędrówkę po Ameryce. Przybrawszy nowe imię- Alexander Supertamp („Super-podróżnik”), bez grosza przy duszy, środkami takimi jak pociągi towarowe czy autostop zwiedza Arizonę, Kalifornię i Południową Dakotę; latem 1990 roku dociera do jeziora Mead, przeżywa tzw. błyskawiczną powódź; spływa też kajakiem w dół rzeki Kolorado do Zatoki Kalifornijskiej, a następnie do Meksyku. Po drodze jego losy splatają się z wieloma osobami- Alex jednak nie zagrzewa nigdzie miejsca na dłużej… Rozumie, że stosunki międzyludzkie nie są najistotniejszą sprawą, jaką musi ogarnąć… Serce podpowiada mu, że ostateczną, wewnętrzną batalię o wyzwolenie się z fałszu i hipokryzji tego świata będzie mógł wygrać, mierząc się z surowym klimatem Alaski… 

Tu niestety muszę urwać (zakończenie tej przygody zdradziłem już i tak wystarczająco). 


Jego losy opisał w książce pt. „Into the Wild” dziennikarz, Jon Krakauer. Potem, na jej podstawie Sean Penn nakręcił film o tym samym tytule (oczywiście polscy tłumacze list dialogowych jak zwykle popisali się, interpretując „Into the Wild” jako, uwaga: „Wszystko za życie”). Książka (mam, czytałem) jest jednak niczym innym, jak tylko dziennikarską pisaniną- trochę faktów, hipotez, przypuszczeń i porównań do innych, podobnych do Alexa ascetycznych podróżników. 


Prawdziwy klimat kryje się w genialnej, moim zdaniem, ekranizacji. Świetna rola Emile Hirsch’a, doskonała muzyka autorstwa Eddiego Veddera z Pearl Jamu i Michaela Brook’a… słowem: magia. Sam reżyser- Sean Penn przekazuje zaś sugestywnie cały pierwiastek tej pierwotnej, ludzkiej tęsknoty… za ucieczką od kłamstw, fałszu i obłudy, oraz za prawdą i harmonią, jaką ma w sobie od zawsze natura. Mówi też o potrzebie wolności, przestrzeni, bycia nieograniczonym, wyzwolonym od szufladkowania, czy  złudnego poczucia bezpieczeństwa naszych rodzin, kariery, pieniędzy…  

Bo czy rzeczywiście w dzisiejszych czasach rodzina, czy statut zawodowy może być stałym punktem oparcia, opoką, sensem egzystencji? W świecie, rządzonym przez pieniądze, media, korporacje, rat race; gdzie „prawdziwa miłość” nie trwa dłużej niż jakieś trzy lata z haczykiem…? 

Co zatem jest tą esencją? 

Od pierwszego mojego obejrzenia „Into the Wild” można powiedzieć: przeszedłem długą i wyboistą drogę. Film ten stał się dla mnie pewnego rodzaju motywacją. Ja też zapragnąłem takiej ucieczki. W głowie zaczął rodzić się konkretny plan, towarzyszyła mi w tym także pewna dobra dusza, która czuła gdzieś w sobie ten sam prąd co ja… Tak powstała koncepcja „EUROTRIPU”, podróży o specyficznym charakterze. Dwóch kumpli, 28-o letni VW Passat Combi, trasa- obejmująca całą Europę, trochę kasy, urlop na trzy tygodnie... i hej, przygodo! Żadnych wygód, Internetu, telefonów komórkowych- tylko muzyka, droga, zdjęcia i lokalny folklor.

Ta podróż (odbyły się już dwie edycje) to był najpiękniejszy czas mojego życia. Doświadczyłem i zrozumiałem, co tworzy prawdziwą wolność (tak, jest ona możliwa!), czułem całym sobą przestrzeń, potęgę świata i jego piękno…

Schody zaczęły się po powrocie. Naprawdę ciężko jest po czymś takim wrócić do „normalnego życia”: problemów, obowiązków, pracy, przymusu uśmiechania się i nakładania masek związanego z koniecznością życia w społeczności… 


„Into the Wild” niesie bowiem ze sobą pewną pułapkę… w postaci olbrzymiej tęsknoty. Za tą harmonią z naturą, życiem innym niż te, do którego zmuszają nas nasi rodzice, przyjaciele, znajomi, szkoła, media… Bo nagle uświadamiasz sobie, że taki scenariusz nie jest już w żaden sposób możliwy do zrealizowania… Gdyż świat się zmienił, bezpowrotnie, nieodwracalnie.

Czasem myślę, że ten film, jak i cała historia- to po części błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Bo z jednej strony zwraca nam uwagę na to, co uniwersalne. Na doszukiwanie się prawdy, szczerości, głębi- w świecie, naturze, ale i w nas samych. A z drugiej- niesie tęsknotę za czymś ulotnym, ponadzmysłowym- raniąc dogłębnie, gdy rzeczywistość nie jest nawet odrobinę podobna do tego, co niesie ten obraz, muzyka i przekaz… 

Mimo wszystko- jest to moim zdaniem arcydzieło, film, który może być kamieniem milowym dla każdego. Jeśli nie czytaliście/ oglądaliście- gorąco polecam. Nie dajcie się tylko zranić… zbyt głęboko. 


środa, 29 czerwca 2011

Sympathy for the Devil

                                      “Please allow me to introduce myself
                                       I'm a man of wealth and taste…

Istnieją takie książki, które chyba każdy „poszukiwacz” przeczytać powinien. Ostatnio udało mi się odświeżyć „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa. Lata temu czytałem to jako licealną lekturę- stwierdzam jednak, że do niektórych książek po prostu trzeba zwyczajnie dorosnąć, by w pełni zrozumieć sens, ukryte metafory i symbole. 

Akcja powieści toczy się w latach trzydziestych XX wieku na terenie Moskwy, którą to postanawia odwiedzić sam Szatan, czyli Zło Wcielone w osobie własnej. Towarzyszy mu nieskromna kompania w postaci demonów: Azazella, Korowiowa- Fagota oraz Kota Behemota. 

Oczywiście, czym innym mogłyby zająć się demony z piekła rodem, jeśli nie czynieniem totalnego spustoszenia? Słowem: Moskwę ogarnia chaos, panika i szaleństwo. Reszty fabuły zdradzać nie będę- doczytajcie sami…

Co ciekawe, ofiarami Szatana nie padają bynajmniej osoby dobre, kulturalne, mądre czy niewinne, o nie… Owo „zło” rozprawia się za to bez litości z pyszałkami, gburami, oszustami, mącicielami i innego typu osobnikami, których zwykle w codziennych okolicznościach określamy jako: chamy. Kiedy zaś styka się ono z nieszczęśliwym wątkiem miłosnym tytułowego Mistrza i Małgorzaty- to im diabeł okazuje pełnię zainteresowania-  cierpienie, którego oboje doświadczyli w ciągu życia wynagradza zaś wiecznym spokojem… 

Przewrotne, prawda?

Jak „piekielne zło” może tępić i być przeciwko rzeczywistemu, ludzkiemu złu; oraz stać po stronie prawdziwego piękna, szczerości, miłości i niewinności? 

Osobiście jestem daleko od całej doktryny katolickiej… Jednak często zdarza mi się buszować myślami właśnie w tych okolicach. Czasem mam wrażenie, że wszystko to jest mocno pomieszane. Istnieje bowiem podział na to co z natury jest jedynie złe (Lucyfer), i to co jest nieskończenie dobre (Bóg i spółka). 

Jeśli przyjąć to za pewnik- równanie upada. Bo gdyby istniały twory tylko całkowicie skażone, bądź całkowicie czyste- wyklucza się to samo przez się: niemożliwym jest funkcjonowanie tych natur w separacji. Musi istnieć równowaga wewnątrz każdego. Zresztą samo pojęcie „zła” i „dobra”- to efekt wartościowania, by określić jedno, potrzeba wiedzy na temat tego drugiego… i odwrotnie. 


                                                  Paul Gustave Doré, "Upadek Lucyfera"

Zawsze byłem przeciwny stwierdzeniu, że Bóg to czyste dobro. Nie zgadzacie się? Poczytajcie sobie stary testament- gwarantuję, że z takim Bogiem nie chcielibyście usiąść do wspólnej kolacji… Jeśli Bóg reprezentuje „dobro”, po co te wszystkie nakazy, zakazy, czy próby? Skoro jest alfą i omegą, wie i widzi wszystko- po jaką cholerę wystawiać człowieka na sprawdziany jego wiary? 

Ten bezsens przelewa się przez cały stary testament… przypowieści o Abrahamie, Hiobie, nawet Adamie i Ewie… Jeśli Bóg odizolował ich od zła (chorób, śmierci, rządz itp.)- nigdy go nie zaznali, nie doświadczyli, nie mieli więc wiedzy o „drugiej stronie”- do tego postawił im przed nosem nieuzasadniony zakaz zrywania „owocu”… jak mieli oni podjąć dobrą decyzję? I w tym przypadku to kto kogo wodzi na pokuszenie? To oczywiście pytania bez odpowiedzi, cały sens się jednak zatraca. Bo w świetle tego wygląda, że człowiek jest jedynie bezsilną, wystawioną na kaprysy Jedynego marionetką, zaś „wolna wola” to tylko pięknie brzmiący mit… 

Czy więc Lucyfer („Niosący światło”) może być wyłącznie „zły”? Czy może mieć też i tą drugą stronę? Postać diabła odpowiadającego moim wyobrażeniom ukazuje nie tylko „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytajcie choćby „Siewcę Wiatru” M.J. Kossakowskiej, obejrzyjcie film „Constantine” (genialna kreacja Petera Stormare’a). Wprawdzie to tylko wytwory ludzkiej wyobraźni… fantazja i fikcja… Prawdopodobnie jak wszystko inne też. Chyba. 

W powieści Bułhakowa Szatan- Woland zabiera Mistrza i Małgorzatę ze sobą… Pakt z diabłem za wieczny spokój w towarzystwie ukochanej? Tak, poszedłbym na to. 



Z całą tą książką i jej historią kojarzy mi się jeden utwór… „Sympathy for the Devil”. Wsłuchajcie się w słowa, i pamiętajcie: 

                                          Just as every cop is a criminal
                                          And all the sinners saints
                                          As heads is tails
                                          Just call me Lucifer.
                                          'Cause I'm in need of some restraint

                                          So if you meet me
                                          Have some courtesy,
                                          Have some sympathy, and some taste.
                                          Use all your well-learned politesse,
                                          Or I'll lay your soul to waste…

niedziela, 19 czerwca 2011

„Trwaj chwilo, jesteś piękna!”



Dawno nie czułem się tak dobrze, jak teraz. Być może dlatego, że staram się sporo przebywać na powietrzu: jakieś przechadzki, rower, las...

Natura to naprawdę wspaniała siła. Ilekroć znajduję się w jakichś miejscach oddalonych od ludzi i ich ingerencji- nachodzi mnie pewna refleksja: że nieważne jak dobrze znam okolice po których się włóczę- i tak zawsze udaje mi się „odkryć” tam coś zupełnie na nowo. 

Przyroda nigdy nie ma dwa razy takiego samego oblicza, wszystko nieustannie się w niej zmienia. Inaczej pachnie powietrze, trawa; inaczej szumią drzewa, wieje wiatr… Jest to „kino” chyba najlepszego gatunku- takiego, które za każdym razem potrafi zaskoczyć, przykuć uwagę i co najważniejsze: nie można się nim znudzić. Zresztą myślę, że nawet najbardziej genialny film, czy najpiękniejsza muzyka nie jest w stanie przebić choćby najzwyklejszej ciszy tego oddechu natury. Bo istnieje jakaś magia, coś absurdalnie niezwykłego… gdy masz przed sobą czyste połacie krajobrazu, przestrzeń wielką po horyzont… Gdy możesz rzucić wzrokiem ponad wszystko, i spróbować dotrzeć do najdalszego punktu, gdzieś hen, hen… Poza zasięgiem.

Najwięcej szczęścia przynosiły mi zawsze chwile, kiedy przemieszczałem się dokądś, podróżowałem, lub zwyczajnie przebywałem w jakimś odludnym miejscu. To takie symboliczne wyrwanie się, pozostawienie wszystkich trosk gdzieś daleko z tyłu, za sobą. Pełna, niczym nie ujarzmiona wolność. Metafizyka i poczucie bycia tylko maleńkim pyłkiem w ogromie wszechświata. Aż czasem chciałoby się zatrzymać to w sobie już na wieczność, krzycząc za Faustem: „Trwaj chwilo, jesteś piękna!

Zabawne, że jest to rzecz, którą każdy ma chyba w sobie… w środku. Jest to zapisane w genach, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Najpiękniejsze i najszczęśliwsze chwile naszego życia tworzy to co ma w sobie naturalne, pierwotne piękno… Niezależnie, czy jest to sama przyroda, potęga najszczerszych uczuć, czy drugi człowiek. 

Wydaje mi się, że często o tej prawdzie jakoś zapominamy w codziennym życiu- ale chyba nawet najgorsze demony można zwalczyć, oddając się w ręce tej nieokiełznanej, jedynej siły…

Powiało chyba ekologią… ale nic na to nie poradzę. Jest mi dobrze- przeżywam przestrzeń ;)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Just watch the weather change…


… czyli dom, cisza w myślach, przestrzeń w głośniku, herbata o smaku żurawiny i pewna dziwna książka. 

Dziś postanowiłem nie zmieniać świata; nie dać się ponieść anarcho- pacyfistycznym  wizjom destrukcji społeczeństwa i zwyczajnie „odpłynąć”. Dziś odpoczywam. Chyba nawet zasłużenie.

Po trzech tygodniach ścigania się z czasem pojechałem na zjazd- oddałem dziekanowi już kompletny i wykończony w stu procentach pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej, zaliczyłem wszystkie egzaminy i jestem już po sesji, ze średnią 4,75- czyli perspektywą na obronę stypendium naukowego. 

Spakowałem wszystko i udałem się w rodzinne strony by odetchnąć trochę od tego warszawskiego cyrku mentalnego zniewolenia, pośpiechu oraz próśb rzucanych bóstwom na wiatr o jakąś rychłą i ostateczną zagładę życia na planecie Ziemia.  

Jestem w domu. Pierwszy raz od trzech tygodni zupełnie nigdzie się nie śpieszę. Zasypiam spokojnie i prawie natychmiast, a rano wstaję jak nowo narodzony, młody bóg. Smak porannej kawy pięknie współgra z zapachem powietrza sączącego się przez uchylone okno- słychać ptaki, jest rześko… a jednocześnie tak spokojnie. Marzy mi się, by zobaczyć niebo pełne gwiazd- coś tak oczywistego, a jednak totalnie niedorzecznego w mieście stolicą zwanym. W środę ma być całkowite zaćmienie księżyca. Będę oglądał. Dołącz do mnie, jeśli chcesz...

Atmosfera leniwego poranka chwilowo zderza się lekko z wizją zmian w moim życiu, jakie niebawem nastąpią. Gdzieś tam czają się wątpliwości, ale nie mam teraz nawet najmniejszej ochoty by to roztrząsać- bo przecież wszystko w swoim czasie. Decyzje zostały podjęte. 

Teraz odpoczywam. Chyba pojadę w najbliższych dniach nad jezioro, może do lasu. I koniecznie spotkam się z przyjaciółmi. Szara rzeczywistość niech zaczeka za drzwiami. 

Raczę się (chyba dziesiąty raz z rzędu) pewną piosenką zespołu TooL. Według mnie ich twórczość to absolutny piedestał, i szlachetnego gatunku cegiełka w długiej historii muzyki. Wiele osób twierdzi, że TooL jest pomieszany, zeschizowany, niosący niepokój i wzburzone myśli… ale być może po prostu tego nie rozumieją; nie te częstotliwości, inna wrażliwość, postrzeganie zmysłowe…

Dla mnie TooL od zawsze był harmonią, idealnie pracującą machiną… i jednocześnie mistycznym, sięgającym archetypów, Monty Python’owskim przekrętem. Współczesną kontynuacją dokonań Pink Floyd, King Crimson czy Faith No More- wybiegającą jednak mile dalej. Zawsze zadziwiało mnie, jak to możliwe, by partie instrumentów (gitary, basu i perkusji) mogły grać trzy różne sekwencje o zupełnie innym rytmie, tonacji; zmieniając się co chwila prowadzeniem utworu, a mimo tego tworząc litą, spójną całość… Geniusze, po prostu…

Wybór padł na „Disposition”. Spokojna, pięciominutowa kompozycja… Zahaczająca o mantrę swoim oszczędnym w słowa tekstem- ale chyba to właśnie ten brak nadmiaru zostawia taką swobodę dla interpretacji, i pobudzenia wyobraźni… Jest w tym numerze to, co kocham nade wszystko- wielka, niezmierzona przestrzeń. Maszynowy „oddech” zespolony z rytmem snu człowieka, piękna linia basu, gitara śmigająca w zupełnie innych sferach, dźwięki orientalnych bębnów, i ten kojący szept Maynarda… 

Idealne połączenie na zatrzymanie chwili w ryzach, i oddalenie się od spraw codzienności. Zamknij więc drzwi do pokoju, ustaw odpowiednią głośność… zostaw za sobą myśli, przymknij powieki… odpłyń, i „patrz, jak zmienia się pogoda”… 


                                         Mention this to me...
                                         Mention something, mention anything.
                                         Mention this to me...
                                         ... and watch the weather change.

niedziela, 5 czerwca 2011

Czas, czas, czas...


Ostatnie dni pozwoliły mi trochę mocniej poczuć, że… zaczyna mi powoli brakować czasu. I wcale nie mam tu na myśli spraw typowo bieżących- z tymi daję sobie jakoś radę, mimo, że czasami osiągam lepsze lub gorsze rezultaty.

Problem, który mam na myśli, określił kiedyś dosłownie w dwóch zwięzłych słowach bohater polskiego filmu pod tytułem „Edi”. Brzmiało to następująco: „Życie zapierdala”. 




Mam 26 lat. I mimo wielu, wielu rzeczy, które już urzeczywistniłem, doświadczeń, czy dokonań z których mogę czuć się w pewien sposób dumny- nadal mam takie wrażenie, że udało mi się „wycisnąć” z tego życia raptem niewielki ułamek szeregu możliwości. A pozostała reszta nadal gdzieś tam hen, hen- istnieje w zasięgu ręki… Wystarczy sięgnąć… Teoretycznie.

W praktyce- gdy pomyślę, ile jest jeszcze ścieżek, którymi chciałbym pójść- zaczynam rozumieć… że zwyczajnie nie starczy mi na to życia. Gdzieś tam w głębi, drąży mnie od wewnątrz czasem taki robal. Który powtarza pewną smutną prawdę: obojętnie co o sobie myślisz, i jak wyjątkowy się czujesz- uświadom sobie jedno. Że na tym świecie jesteś- mimo wszystko- „another brick in the wall”. Małą, niewiele znaczącą śrubką w machinie społeczeństwa. A mimo tego, ze swojej roli nie dasz rady się i tak wykręcić (dosłownie i w przenośni).

Rodzi się wtedy taki wewnętrzny konflikt. Między „chciałbym” a „czuję, że jednak muszę”. To jest naprawdę łatwo powiedzieć, że nic się nie musi… Ale chyba wystarczająco znam już życie by wiedzieć, że jest to jedynie piękny slogan. Piękny- ale nadal tylko slogan. 

Bo tak naprawdę- nawet jeśli uparcie przekonujemy sami siebie, że można uwolnić się od zależności społecznych- zawsze gdzieś, jakiś wpływowy „ktoś” będzie na nas narzucał pewne schematy, system kotwic, lokujących cię w określonym miejscu w hierarchii drabiny społecznej. I morał tej bajki jest jeden: nie dostosujesz się- przegrasz. Bo tak, czy siak- jesteś trybikiem małej maszynki. Drobnym elementem wymienialnym w razie potrzeby, i w każdej chwili do zastąpienia przez inny model… „kolejną cegiełkę z muru”.

Co z tego, że chciałbym wyjechać za granicę, pożyć „na wolności” przez rok, może dwa.  Teraz się nie wyrwę. Jestem uwiązany. Studia, pieniądze, brak pracy… „Zrób to po studiach”? Ok., wyjadę- wrócę za dwa lata. Będę miał wtedy 29-kę na karku i dwu- letnią „przerwę w życiorysie”. Drobnym druczkiem: „Powodzenia w poszukiwaniu pracy!”. Mógłbym wymieniać dalej, ale nie ma to sensu. Paradoks i tak goni paradoks.

Mam czasem wrażenie, że żyjemy właśnie w takim dziwnym kraju, w którym obojętnie co uczynisz- i tak znajdzie się sposób na ściągnięcie cię do poziomu zero. Jeśli nie idziesz na studia, a w zamian za to stawiasz na doświadczenie zawodowe- powiedzą ci: „No wie Pan/ Pani, niestety nie posiada Pan odpowiedniego poziomu wykształcenia”. I w drugą stronę: robisz dwa, trzy fakultety: „Przykro nam, ale poszukujemy osób z doświadczeniem”. Obłęd.

Batalia wewnętrzna trwa. Bo to, co „chcę” nadal nie opuszcza rękawic przed tym, co „muszę”. Ale nie wiem, ile jeszcze to pierwsze będzie miało siły...

Czasem zazdroszczę tym, którzy potrafią się szybko ukierunkować: wiedzą, co chcą robić, gdzie żyć, małżeństwo nie jest dla nich abstrakcyjną, fantazyjną projekcją- a czymś realnym, osiągalnym i mającym sens. 

Ale z drugiej strony wiem, że ja po prostu tak nie potrafię. Czy zatem jest to w tym momencie oznaka zwykłej, szczeniackiej niedojrzałości- czy jednak „zerwaniem piętna kajdan społecznych”- świadomym, godnym podziwu parciem pod prąd?