Nie dalej jak wczoraj miało miejsce rozdanie Fryderyka- nagrody przyznawanej przez członków Akademii Fonograficznej, czyli ZPAV. W jej skład wchodzi ponad 1000 artystów, dziennikarzy i producentów związanych z branżą. Samo głosowanie odbywa się w dwóch turach- w pierwszej członkowie głosują na wybrane przez SIEBIE pozycje z listy wydawnictw fonograficznych danego roku. Następnym etapem jest wyłonienie nominacji (przeważnie pięciu w każdej kategorii), a potem oddanie głosu na jedną z nich. Żeby nie było- cały proceder ma charakter TAJNY. Od jakiegoś czasu doskonale wiadomo, że Fryderyki oscylują swoim poziomem i prestiżem mniej- więcej na podobnej zasadzie, co Eurowizja. Jednym słowem: gówno, marność i bieda (oczywiście umysłowa). Nagrody przyznawane są na zasadzie "rąsia rąsię myje", wewnątrz bardzo hermetycznego światka- co udowadniają kolejne wybory nominacji i ich laureatów. Jeśli by mierzyć polski przemysł muzyczny właśnie przez pryzmat tych nagród- to rzeczywiście można wysnuć wniosek, że kondycja owego jest co najmniej w fatalnym, lub opłakanym stanie. Ale na szczęście wszystkim chyba wiadomo, że to co jest istotne w muzyce- dzieje się poza głównym nurtem, czy mainstreamem określonym pod szyldem ZPAV. Cała gala rozdania Fryderyków jest jednak sporym wydarzeniem i do tego mocno nagłośnionym przez media. Tak więc mimo, że się tym możesz nie interesować- i tak cię to nie ominie. Zwłaszcza, jeśli samemu słuchasz dużo muzyki i powiedzmy, że coś tam o niej wiesz. Z czystej ciekawości odpalam stronę ZPAV'u i aż przecieram oczy ze zdumienia. Nominowani w zakładce Album Roku/ kategoria ROCK (proszę mieć to na uwadze, powtarzam: ROCK): - BEHEMOTH za rewelacyjny "The Satanist" - CURLY HEADS "Ruby dress skinny dog" - LUXTORPEDA "A morał tej historii mógłby być taki, że mimo, że cukrowe, to jednak buraki" - NATALIA PRZYBYSZ "Prąd" - ORGANEK "Głupi" Wygrywa... Natalia Przybysz. TA Natalia Przybysz, czyli ex Sistars. NATALIA PRZYBYSZ. W kategorii ROCK. No kurwa. Staram się podnieść szczękę z podłogi. Zdziwiona była też podobno sama Pani Natalia, która owszem, z nagrody się ucieszyła- aczkolwiek osobiście przyznała w wywiadzie, że rockowo to ona się raczej nie czuje. Więc albo ja jestem głupi, albo nie znam się na muzyce i nic o niej nie wiem. Album zawiera elementy rocka, są gitary, bas, mało elektroniki. I nawet przyjemnie się tego słucha, bo umiejętności wokalnych Pani Przybysz nie da się zakwestionować, produkcja jest świetna. Ale podciąganie tego pod stricte ROCK...? No nie sądzę. Palemka pierwszeństwa należy się tu zespołowi Behemoth- chociaż nie sądzę, by mogli tu wygrać- ze względu na zbyt dużą przepaść pomiędzy tzw. mainstreamem, czy przez liczne kontrowersje, tak mocno nieprzyjazne środowisku. Aczkolwiek nawet jeśli nie Nergal i spółka, to zawsze pozostaje Luxtorpeda- której może nie jestem fanem, ale formacja jest ewidentnie fenomenem na polskim rynku. Takie rodzime Foo Fighters. Trudno mi powiedzieć więc, co za debil przyznaje te nagrody, lub ile musiał posmarować komisji Pan Producent, by taki precedens mógł zaistnieć. Ale w takiej sytuacji pozdrawiam, i nadal uważam, że ostatnim chwalebnym momentem w historii tej nagrody był fakt odmówienia przyjęcia jej przez zespół Sweet Noise w 2003 r., w ramach protestu wobec praktyk stosowanych w polskim przemyśle muzycznym. Tfu. Biznes muzyczny, showbiznes- showshit.
Album Roku, kategoria ROCK. Chciałbym podziękować Akademii...
Wizytówką naszych czasów jest to, że obecnie o wiele łatwiej jest wylądować z kimś w łóżku... niż rzeczywiście coś więcej poczuć. Kilka dni temu spotkałem się z koleżanką. Z KOLEŻANKĄ. Zjedliśmy coś na obiad. Schlaliśmy się dokumentnie za pomocą whisky. Poszliśmy sobie nad bulwary wiślane. Siedzimy, rozmowa się toczy w najlepsze. Ona- chwilę później- łagodnym, szybkim ruchem obraca moją twarz w prawo i zaczyna całować. Odwzajemniłem, mimo, że z tyłu głowy od razu zapaliła mi się alarmowa, czerwona lampka. Noc spędzam u niej.
Leżymy w łóżku i rozmawiamy. - Jestem w stanie dużo z siebie dać, ale pamiętaj: o mnie się walczy. Pytanie tylko czy chcesz? - mówi. Przez głowę przelatuje mi setka myśli. Czy chcę? Czy rzeczywiście dam radę? Siedzę w pracy non stop. Po wyjściu stamtąd jestem już tak wykończony, że na nic więcej nie mam ani siły, ani tym bardziej chęci. Na te cholerne, powtarzalne, wszechobecne gierki. Gierka nr 1: podchody i zaloty. Gierka nr 2: zachwalanie produktu. Przed tobą co najmniej kilka miesięcy pracy nad tym, by pokazać się z idealnej (lub raczej wyidealizowanej) strony. Czego to ja nie robię, czego nie dokonałem. Ja nie dam rady? Bitch please, potrzymaj mi piwo. Gierka nr 3: staraj się. A może prezent bez okazji? Spontan, kreatywność? Proszę bardzo. Gierka nr 4: słodkości. Mój misiaczku, moje piękności. Załóż różowe okulary i chodź za mną. Dziękuję, nie mam ochoty. Prawdziwe życie wygląda inaczej.
Kolejne pytanie: - Jak się z tym w ogóle czujesz? Postanawiam jej nie okłamywać. Mówię tak, jak jest. Że jestem wyprany z wszystkich emocji i czuję się jak ostatnie gówno, które na nic nie zasługuje. Że gdy skakałem na bungee- podświadomie liczyłem, że ta lina się urwie. Kiedy lecieliśmy samolotem do Wrocławia- modliłem się o jakąś powietrzną katastrofę. Podczas przechyłu błagałem o awarię silnika lub rozhermetyzowanie kabiny. Oczami wyobraźni widziałem wszystkie krzesełka, odrywające się od podłogi wraz z przypiętymi do nich bezradnymi i zrozpaczonymi pasażerami. Wylatujące w przestrzeń i roztrzaskujące się w drobny mak po 4 km swobodnego spadania. Gdy jadę codziennie tramwajem cieszę się na myśl o jakimś potężnym wypadku, za każdym razem gdy wagon mocniej przyhamuje. Obserwowałbym w zwolnionym tempie jak przez pół długości składu przelatuje bezwładnie ciało jakiejś 80-letniej starej baby, która wpieprzyła się przed ciebie, by tylko posadzić swoje pomarszczone dupsko na siedzeniu. Miałbym ochotę z uśmiechem na ustach powiedzieć jej, że bóg do którego przed chwilą klepała zdrowaśki tak naprawdę ma ją gdzieś i wcale jej nie kocha. Że z większą dozą prawdopodobieństwa totalnie jej nienawidzi. I patrzeć ze spokojem hinduskiej krowy jak w jej oczach powoli gaśnie resztka nadziei. Mówię jej też o tym, że za kilka miesięcy skaczę ze spadochronem. Ze szczerym nastawieniem na to, że czasza się nie otworzy. B. roni kilka łez. Stwierdza, że poza rodzicami właściwie nikt na nią nie czeka. Za kilka dni ma wyniki badań- i jeśli okażą się złe- to oprócz nich nikogo to tak naprawdę nie będzie obchodzić. Obejmuje mnie mocniej i tak leżymy. Dwa roztańczone, rozśpiewane odpadki wszechświata. Kiedy wychodzimy rano z jej mieszkania nic nie jest ustalone, ani wyjaśnione. Wracam do siebie, odpalam mp3 i myślę o wszystkim. Za każdym razem po czymś takim mam wyrzuty sumienia. W sumie nikt nikogo do niczego nie zmuszał, ale nie od dziś wiadomo, że dla kobiety nie ma czegoś takiego jak niezobowiązujący seks. Z kolei ja sam nigdy nie traktowałem takich spraw na "sportowo". Ale przeczuwam też, że nic więcej z siebie nie dam rady wykrzesać. Nie czuję tego, nie mam ani chęci, ani motywacji. Przeżyłem już 5 długotrwałych związków, z zamkniętymi oczami rozpoznaję każdy detal oraz powtarzalność tego schematu. Nie wiem, co musiałoby się stać, bym widział tu jeszcze jakiekolwiek zaskoczenie. Znam też trochę nasze charaktery i wniosek nasuwa mi się jeden: gryźlibyśmy się strasznie. Nie rozumiem tylko, co ona we mnie dostrzega. Ale mam wrażenie, że zbudowała sobie w głowie jakiś fałszywy obraz mojej osoby. Nie zna mnie. Widzi we mnie kogoś, kogo pamięta jeszcze z czasów Olsztyna. Ale ja już nie jestem tamtym człowiekiem. Zmieniłem się. I wiem też- po 3 latach związku z M.- że nie chcę kolejny raz tracić swojego czasu. Ani tym samym marnować go komuś innemu.
Dawno mnie tu nie było. Cały ostatni miesiąc przeleciał mi na przygotowaniach i uczeniu się do egzaminu związanego z pracą. W ostatecznym rozrachunku i na grande finale ów egzamin polałem. Więc świetnie. 30 kilka dni, które można sobie odliczyć totalnie z życiorysu. Nie miałem czasu ani na spotkania z przyjaciółmi, ani na zespół, ani na treningi do półmaratonu- właściwie na nic. Zero życia prywatnego. Co do egzaminu- wyłożyłem się na matmie. Zrobiłem błąd już na samym starcie obliczeń, co w konsekwencji zafałszowało ostateczny wynik. Uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak gdzieś w połowie- ale nie miałem już czasu by to poprawić. Komisja strzeliła mi jeszcze jakimiś dwoma pytaniami które mnie totalnie rozbiły- zeżarły mnie nerwy do tego stopnia, że zablokowałem się już ostatecznie. Osiągnąłem stan pustki. Jeśli oglądaliście westerny, zawsze jest tam taka scena, gdzie na środku wygwizdowa przelatuje przez kadr samotny krzaczek gnany silnym wiatrem- to było to. Najzabawniejsze, że tuż po wyjściu z sali uświadomiłem sobie, że znałem odpowiedzi na większość pytań. Więc nerwy, 5 godzin czekania na swoją kolej oraz stres wzięły nade mną górę. Poprawka za trzy miesiące. Na pocieszenie po tym wszystkim pozostał mi fakt, że ludzi którzy to zdali firma postanowiła wydymać dokumentnie. Podostawali stanowiska... z 300 zł podwyżki, co przy starych stawkach jest chyba jakąś kpiną- biorąc pod uwagę ilość pracy, zakres obowiązków i odpowiedzialności. Ogólnie więc bardzo się pozmieniało, i to na gorsze. Za mną w tej chwili równo dwa tygodnie zapierdalania pod rząd bez dnia wolnego. W czwartek siedziałem w pracy ponad 13 godzin. Musiałem zrezygnować z wyjazdu na święta- choć był mi obiecany. W domu nie byłem od ponad pół roku. Świetnie, zważywszy na to, że ojciec ma problemy ze zdrowiem i po prostu w y p a d a ł o b y tam pojechać. Moją szefową gówno to obchodzi, zwłaszcza że po tym oblanym egzaminie zdecydowanie popadłem w niełaskę. Przedwczoraj- pierwszy raz od bardzo długiego czasu- tuż po przebudzeniu złapałem się na myśli: "O, kurwa... znowu muszę iść do tej jebanej pracy". Nie rozkminiłem do końca, czy był to efekt totalnego przemęczenia i wyeksploatowania organizmu, czy coś o głębszym podłożu. Zacząłem rozważać zmianę pracy. Wiem, że wszystko ma zawsze dwie strony medalu. Ale nie mam już po prostu siły, chęci i motywacji. Czuję się wypalony tą korporacją. Ciągłą spiną, czuwaniem w stanie gotowości. Ostatnio właśnie robiłem sobie takie małe podsumowania. Jestem samotnym gościem w wieku 30 lat. I kiedy nawet mam sobie kogoś szukać, umawiać się itd., skoro i tak cały czas jestem w tej pieprzonej pracy? Świątek, piątek, niedziela. Nieważne czy jest Wielkanoc, majówka, Boże Narodzenie, Nowy Rok- jesteśmy czynni ZAWSZE. Kiedy mam dzień wolnego- i tak odbieram non stop telefony. Albo przychodzę do firmy zająć się administracyjnymi sprawami- bo na te w ciągu normalnego dnia po prostu nie mamy czasu. Nie spotykam się z przyjaciółmi. Praca ma charakter stojący, więc czuję, że powoli padają mi stawy. Obowiązków zaś przybywa, a wynagrodzenie pozostaje bez zmian. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że wynagrodzenie managera w normalnej korporacji zaczyna się powyżej 5000 zł. Tak więc ja tytuł swojego "managera" mam chyba na zasadzie zamiennika, jak "Koordynator ds. powierzchni płaskich" vs sprzątaczka... Muszę się ogarnąć. Zrobić sobie podsumowanie, jakiś bilans zysków i strat. I zacząć coś zmieniać, zanim do końca wsiąknę w to gówno oraz wypalę się całkowicie. Życie ucieka mi między palcami. Wszyscy dookoła się chajtają, płodzą dzieciaki. A ja nie mam czasu. Bo jestem w pracy.