Od dwóch tygodni pracował codziennie po 10- 12 godzin. Osiem normalnie, zgodnie z umową. Reszta charytatywnie. Bo mu zależy, bo chce się wykazać. Tak więc dzisiejszego dnia również skończył po 12 godzinach pracy. Jeśli doliczyć czas dojazdu, wyszło by z czternaście. Wrócił do pustego domu. Pozbył się skarpetek, które cały dzień uciskały mu stopy i pozwolił im chwilę odpocząć (stopom, nie skarpetkom). Otworzył sobie butelkę czarnego piwa z browaru Miłosław i jednym haustem opróżnił prawie wszystko. Potem przyrządził na patelni szybkie, wegetariańskie risotto i zjadł je, oglądając film o człowieku, który odkrywa, że jest głównym bohaterem książki. Narratorka w jego głowie opisuje każdy najdrobniejszy moment jego beznadziejnie nudnej egzystencji: dnia wyliczonego co do sekundy, bez porywów i namiętności.
Czas by przegryźć bawarskie ciasteczko i zapalić mentolowego papierosa. Brrrrr...
Doszedłem ostatnio do wniosku, że choruję najprawdopodobniej na syndrom "wiecznego głodu" (bynajmniej nie chodzi o jedzenie). Ciągle mi wszystkiego za mało; mam wrażenie, że mógłbym robić więcej. Nieustające nienasycenie. Tworzę sobie zaraz w głowie szybkie zestawienia z postaciami znajomych. To nic, że większość z nich pewnie nigdy nie odważy się zrobić połowy z tych rzeczy, które ja mam dawno za sobą. Większość nie wyjedzie nawet na moment z kraju. Nie uda się w trzytygodniową podróż autem po Europie. Nie spróbuje pobiec w maratonie. Nie nauczy się grać na żadnym instrumencie, ot tak- dla siebie. Nie zrobi tatuażu. Nie chwyci do ręki aparatu fotograficznego. Nie obejrzy tysiąca filmów, nie uroni na żadnym łzy. Nie rozkocha się w książce, nie przesłucha dwóch tysięcy płyt. Będą za to mieli coś innego. Obrączkę na palcu, kredyt na mieszkanie, jakieś auto, telewizor w salonie i weekendy z uśmiechającym się czerstwo z ekranu Karolem Strasburgerem. Gdzieniegdzie zawrzeszczy bachor. Wiem, wiem- niektórym to zupełnie wystarcza, i ja nie mam z tym problemu. Połowa mnie nad tym zapłacze, a druga nawet pozazdrości. Nie ma w tym nic złego.
W perspektywie ostatnich dni i mnie- jako nowo odkrytego pracoholika, zaczynam wietrzyć dwa scenariusze. Albo coś się schrzani, i na zawsze pozostanę wiecznym debiutantem (kolejna nowa praca, absolutnie nie związana z branżami wykonywanymi wcześniej), albo "dorosnę" i dam się pochłonąć przez codzienność. Porzucę gonitwę za adrenaliną, emocjami, skrajnościami, spontanicznością; stanę się typowym Kowalskim. Bezimiennym żołnierzem, nie pamiętającym, po co podnosi karabin. Zawsze pragnąłem tej pierwszej perspektywy. Trzymam się jej kurczowo, choć prawie mi się już wymyka. Nawet jeśli inni się śmieją- bo ci "inni" od zawsze śmieją się z takich rzeczy. Tak mocno ich pierdolę.
Okazało się, że Arek Jakubik też pali mentolowe papierosy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz