W piątek po pracy spakowałem skromnie swój podróżny plecak i pojechałem do Mojego Prawdziwego Domu. Na kilka dni: troszkę odpocząć, ale też pozałatwiać parę przeciągających się, pilnych spraw. Trzeba przecież wyrobić nowy dowód osobisty (poprzedni stracił ważność), złożyć PIT (przy okazji) i odwiedzić dentystę (brrrr!)... Na "ziemię ojców" przyjeżdżam stosunkowo rzadko. Najczęściej co dwa- trzy miesiące; aczkolwiek zdarzało się, że nie było mnie tam pół roku lub dłużej. Różne czynniki miały na to wpływ: albo zwykły brak wolnego czasu, albo coś iskrzyło na linii frontu rodzice vs ja. Teraz jest ogólnie sztama, ale potrafiliśmy się żreć jak pies z kotem. Raz nawet nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu przez okrągły rok, ale to już inna para kaloszy. Kiedy mam w głowie wyjazd w rodzinne strony, zawsze planuję: będę chodził na spacery, wybiorę się do lasu lub nad rzekę, odwiedzę "moje" miejsca, spotkam się z wszystkimi przyjaciółmi, którzy tam zostali. Planuję, rozkminiam, układam strategie... i przeważnie wychodzi z tego przysłowiowa dupa blada. Tak samo i tym razem. Większą część soboty i niedzieli odsypiałem ostatnie 10/12'to godzinne maratony w pracy. Mimo tego i tak samopoczuciem nie różniłem się od stanu zombie na głodzie kofeinowym- tym mocniej więc nie chciało mi się samemu włóczyć po okolicy. Samemu, bo F. nie dał rady (lub żona mu nie pozwoliła), a Piękny Tomasz zasuwa z kolei przy remoncie domu (do tego stan gotowości trwa: niedługo na świat ma przyjść "dziedzic" w osobie własnej). Jedynie z K. się udało. Tak więc można powiedzieć, że całe te trzy dni opierdzielałem się ile wlezie. Ale chyba było mi to po prostu bardzo potrzebne. W poniedziałek załatwiłem wszystkie zaległe sprawy i wróciłem wieczorem do Wielkiego Miasta. Z plecakiem pełnym słoików (tak: jestem Słoikiem). Ten kto nie jest, zwykle nie je... i zazdrości. Kiedy już docieram na miejsce, zawsze okazuje się, że oprócz słoików przywożę ze sobą Dym Papierosowy. W niesłychanie skondensowanej postaci. Tak to jest, kiedy ma się rodziców palaczy. Smród nikotyny jest więc wszędzie: na spodniach, na skórze, na włosach: ciężko w to może uwierzyć, ale wszystko tym przesiąka, nawet bielizna i skarpety (tak, powąchałem!). Koszmar. Pierwsze kroki i każdy jeden ciuch ląduje w pralce. A ja pod prysznicem. Czasem naprawdę cieszę się, że w pubach nie można już palić. Oprócz dymu z fajek, przywożę ze sobą do Wielkiego Miasta coś jeszcze: CISZĘ. Tego elementu bardzo mi tu brakuje. Jak bardzo? To przeważnie umiem docenić dopiero, gdy tą ciszę napotkam właśnie w Moim Prawdziwym Domu. Kiedy włóczę się po okolicy, kiedy rejestruję odgłosy nocy, nudzę się przed kompem, lub zwyczajnie/niezwyczajnie nic nie robię... Ostatnio mocno potrzebuję CISZY. Moje myśli mi jej nie dają. Obecnie mają gonitwę i walczą o każdą minutę usilnej dominacji. Nawet teraz. Grabaż z Pidżamy Porno mógłby zaśpiewać pamiętne: "Minęła godzina dwunasta" z płyty Złodzieje zapalniczek- na zegarku jest 00:47, a ja błądzę w głowie. W piątek wracałem z pracy w kiepskim nastroju. Kończy mi się cierpliwość i motywacja. Bo ile można z siebie dawać za psie pieniądze (nadal Reprezentuję Biedę), w zamian dostając jedynie puste obietnice i awansów-mgieł miraże? Za pasem czeka też przeprowadzka. Tak więc jak to zwykle bywa: wszystko na raz. Powinny pojawić się jeszcze jakieś nieprzewidziane małe katastrofy, ale może lepiej już nie będę wywoływać wilka z lasu? Chyba zdążyłem już przyzwyczaić się do karmy. Czekają mnie po prostu liczne zmiany. A z tym zwykle bywa tak, że te małe katastrofy okazują się na koniec przeradzać w całkiem nie małe zwycięstwa. Amen! PS. Zacząłem znowu biegać. Trenuję do pierwszej, oficjalnej 5-o kilometróweczki w tym sezonie. Bieg już za kilka dni, 3 maja. Spróbuję porwać się na rekord życiowy, więc można trzymać kciuki. Aha, spotkałem też niedawno Włóczykija. A skoro wrócił Włóczykij- powróciła też Wiosna.
Chłopiec Bez Twarzy (ochrzcijmy tu go jako Pan D.) przyszedł na świat 26 lat temu w smutnym i szarym Mieście Skinheadów. Nauczyciele zawsze określali go jako tego, który nie wyróżniał się właściwie niczym konkretnym. Ot, typowy szarak, jeden z wielu wśród tłumu. Dla większości rówieśników był jakby przezroczysty. Nie specjalnie starano się zauważać jego obecność, a po jakimś czasie nawet on sam polubił to bezgłośne prześlizgiwanie się wśród innych osób na szkolnym korytarzu. Był jak wiatr, który żyje sobie własnym życiem i przemyka się, gdzie tylko chce- niemal niedostrzegalnie. Najgorzej było tylko na lekcjach wuefu. Tam w nieodgadniony sposób nagle odzyskiwał swoje ciało. Praktycznie regularnie dostawał więc wycisk od silniejszych kolegów, którzy potrafili panować nad piłką i nie mieli problemów ze skokiem przez skrzynię.
Liceum minęło szybko i jakoś bez uniesień. Ominęły go wagary, gorączka imprez na osiemnaste urodziny, pierwsze szlugi i browary w szkolnym kiblu, czy nieudolne próby zdobycia pierwszej dziewczyny. Podobnie było ze studiami, na które pojechał do Miasta Śledzi. Chociaż nie było to wcale takie złe: to tam zetknął się z muzyką Pink Floyd, zaczął chodzić na koncerty, a nawet upijać się wódką regularnie co piątek ze swoim współlokatorem. Po pięciu latach studia się jednak skończyły i trzeba było coś ze sobą robić dalej. Tak więc przeprowadził się do Wielkiego Miasta za swoim jedynym kumplem. Zamieszkali razem i przez jakiś czas było nawet fajnie. Kumpel to był wyjątkowo rozrywkowy koleś. Poznał go z kilkoma swoimi znajomymi, zaczęła się tworzyć z tego nawet zgrana paczka. Niemal codziennie leciała wódeczka i piwko. Całości dopełniały szlugi na balkonie, bo to przecież takie cool, zajarać na 10 piętrze przy temperaturze -15. To nic, że następnego dnia bolał go łeb i umierał dzielnie przez całe osiem godzin, jakie musiał wytrzymać w pracy, by móc spokojnie wyleczyć ucisk w skroni kolejną butelką browara. - Bo praca to wiesz, jak to jest... Chujowo, ale stabilnie- mówił.
Sielanka nie trwała jednak wiecznie. Problemy zaczęły się, gdy Pan D. odkrył, że jego najlepszy kolega (ten rozrywkowy) dyma go od kilku miesięcy na kasę. Zaczęło się niewinnie. Przychodził do niego średnio co dwa tygodnie i zagajał: - D., weź pożycz stówkę, no... może lepiej dwie, albo trzy. Stary nie przesłał kasy, a ja nie mam nawet na czynsz. No weź, oddam... A D. pożyczał. Bo przecież lubił swego najlepszego kumpla. Jak mógł odmówić? Dopiero po kilku dniach dowiadywał się ze zdjęć na fejsie, że Rozrywkowy kupił swojej dziuni nową torebkę za 400 zł, albo pojechał na pięć dni do pensjonatu w Tatrach. Po powrocie tylko się głupio wykręcał, ale że gadane akurat miał- sytuację dawało się ułagodzić. Pozostali znajomi z paczki (były rotacje, pojawiały się też nowe twarze) zaczęli go ostrzegać przed Rozrywkowym. Każdy mu mówił, że sprawa mocno cuchnie... D. jednak nadal wierzył, ufał. W pewnym momencie miarka się przebrała. Tamten dokonał naprawdę mocnego przekrętu, i ostatecznie wydymał swego najlepszego przyjaciela na sporą kasę. D. miał w tym wszystkim dużo szczęścia, bo właściwie tylko cudem uniknął większych kłopotów, może nawet sądu. Trudno orzec. Historia w każdym razie zamknięta i zakończona jedynie lżejszym portfelem oraz zranioną dumą. Od tamtych wydarzeń minęło już sporo czasu. D. się przeprowadził, teraz mieszka dokładnie ulicę dalej od swoich dwóch kumpli z paczki. Niby daleko nie ma, a jednak nikt właściwie nie wie, jak mieszkanie nawet wygląda. Kiedy chcą go odwiedzić- D. wykręca się, że akurat pracuje. Zresztą: Pan D. nigdy nikogo do siebie nie zapraszał. Sam oczywiście przychodził do innych na imprezy- bo zapraszali go często. Mówili, pisali, mailowali: chodź do pubu, jest fajny film w kinie, robimy seans- wpadnij, lecimy na imprezę. Wszystko zależało od jego humorów: jeśli wyrażał łaskawie chęć- przychodził. Wypił kilka piw, powymieniał uśmiechy, poudawał, że świetnie się bawi. Jeśli nie- miał ich po prostu głęboko w dupie. Nawet nie próbował kłamać, że jest czymś zajęty. Najzwyczajniej w świecie zlewał telefony, esemesy, wiadomości mailowe.
Po jakimś czasie telefony zaczęły rozbrzmiewać coraz rzadziej, podobnie jak esemesy i wiadomości mailowe. Starzy znajomi spotykali się tak jak kiedyś. Rozmowy często kierowały się na temat Pana D. Koleżanki martwiły się o niego: bo przecież on jest tu zupełnie sam, nikogo nie ma, nawet dziewczyny... Jedynie kumple lekko się wkurwiali, kiedy już wypili i szczerość się z nich wylewała: - Kiedy się z nim widziałeś ostatnio? - Niech pomyślę... ze trzy? Nie, cztery miesiące temu. Pisałem mu, żeby wpadł pogadać, albo wtedy co szliśmy na miasto, to też. Odpisał, że jest zajęty, nie ma czasu. - No właśnie. Wiesz, ja też mu pisałem, by wpadł- wtedy co organizowaliśmy paintball. Szczerze, to trochę mnie wkurwia, że bardziej mi zależy na tym, by on gdzieś wyszedł do ludzi i dobrze się pobawił, niż jemu samemu. Wysłałem mu zaproszenie: zero odpowiedzi. Walnąłem posta na przypomnienie- tak samo. Dopiero za trzecim razem, jak napisałem mu maila to odpisał, że akurat tego dnia pracuje do późna, więc się nie załapie... - Hmm, oooo... to ciekawe. Pisał Ci, że robi do późna? Bo wiesz, tego dnia, co szliśmy na paintball i zaszedłem po Ciebie wcześniej- widziałem go po drugiej stronie ulicy jak idzie do domu. Czyli jednak raczej nie pracował zbyt długo... I tylko dziewczyny dziwią się i martwią, gdy otrzymują sms'y od Pana D., jak mu smutno, że z nikim się nie widuje i jaka to chujnia panuje w jego życiu. Niektórzy ludzie lubią funkcjonować jako Wielkie Cierpiące Centrum Wszechświata. Być tym, o kogo inni się martwią, troszczą. Do kogo piszą ciągle długie wiadomości z pytaniami typu: czy jeszcze żyjesz i jak się masz; czy wszystko jest w porządku? Tylko po to, by na wyświetlaczu swego telefonu odczytać zwrotne: Taaaa, jest OK. Które- jak łatwo się domyślić- wywołuje jedynie dalsze obawy i kolejne pytania, już bez odpowiedzi. Pławią się w swoim "cierpieniu" (tym rzeczywistym, lub częściej: wyimaginowanym, pozorowanym pod publiczkę), jakby było to wyjątkowym osiągnięciem, najlepszym towarem eksportowym. Być może: jedynym. Są zbyt leniwi, by zacząć żyć naprawdę; i zbyt egoistyczni, by pozwolić też żyć innym. Chcą jedynie brać, nic nie dając w zamian. I w ostateczności zostają zupełnie sami na tym świecie jedynie na własne życzenie.
Być może nie widać tego po treści publikowanych przeze mnie postów, ale w moim codziennym życiu praktycznie nieustannie pragnę lub poszukuję nowych bodźców i wrażeń estetycznych. Przeważnie przy pomocy muzyki oraz książek. Ale, do cholery- jestem przecież facetem, a co za tym idzie: wzrokowcem. Pochłaniam więc spore ilości filmów, zdjęć, obrazów, grafik, teledysków- wszystkiego co jest w stanie mnie zachwycić, zmusić do refleksji, wywołać ciarki, łzy, pragnienie czy tęsknotę. Tak więc od jakiegoś czasu siedzę wieczorami w domu i oglądam stare filmy. Jeden z ostatnich wyborów: "Nosferatu- symfonia grozy"- niemy film niemieckiego reżysera Friedricha Wilhelma Murnau z... 1922 roku. Już sam fakt, że za jakieś 9 lat produkcji wybije na liczniku okrągła stówka sprawia, że kąciki ust mimowolnie wędrują mi ku górze. Bez cienia wątpliwości jest to dzieło wyjątkowe. Nie zamierzam skupiać się na opisach fabuły i odrabiać za Was pracę domową. Wystarczającą podpowiedzią jest to, że film Murnau luźno nawiązuje do słynnej powieści Brama Stokera- klasyka pt. "Drakula". Zresztą- od streszczeń jest chociażby filmweb. Więc wybaczcie, ale ja nie o tym...
"Nosferatu- symfonia grozy" to właściwie prekursor, jeden z pierwszych na świecie horrorów. Oczywiście, w dzisiejszych czasach, kiedy jesteśmy już tysiące kilometrów dalej za Freddym Krugerem, Jasonem Voorheese'm i długą listą japońskich straszaków (Krąg, Klątwa... brrr)- trudno jest powiedzieć, by Nosferatu był w ogóle w stanie nas przerazić. Cały smak tego dzieła kryje się jednak gdzieś indziej- w atmosferze i klimacie, którego dzisiejsze produkcje nie są w stanie wykreować. Mamy tu do czynienia z filmem niemym, tak więc przez okrągłe 94 minuty towarzyszy nam doskonale dobrana... i nietypowa muzyka. Skomplikowana, paranoiczna. Kiedy słuchałem jej pierwszy raz, nie mogłem uwierzyć, że jest to rzecz stworzona aż 91 lat temu. Kolejny atut: trzęsący się obraz, gra mroku i liczne prześwietlenia. Już samo to daje efekt wyobcowania, skojarzenia z czymś niezrozumiałym, nieznanym normalnemu człowiekowi. W końcu On, czyli Max Schreck jako tytułowy Nosferatu, Hrabia Orlok (wampir, któremu Edek Cullen mógłby co najwyżej pucować cholewki). O samej jego grze krążą już prawdziwe legendy (jakiś czas później powstał na ten temat osobny film pt. "Cień wampira"). Można tu wymienić choćby opowieści zza kulis i planu. Max Schreck nawet na chwilę nie zdejmował swojego kostiumu oraz charakteryzacji (zębów i uszu- gdyż reszta to po prostu nietypowa, aczkolwiek naturalna "uroda" aktora), także w przerwach między ujęciami. Sypiał w drewnianej skrzyni, jego nazwisko nie funkcjonowało na liście płac, na filmie ani razu nie mrugnął oczami. Można powiedzieć, że zastosował on z pełnym powodzeniem tzw. metodę Konstantego Stanisławskiego- całkowite poświęcenie dla odtwarzanej roli. Zaowocowało to tym, że sam aktor wielokrotnie posądzany był o wampiryzm (nawet nazwisko Schreck to w języku niemieckim nic innego niż słowo strach)...
Nosferatu kojarzy mi się z wieloma wykluczającymi uczuciami. Dualizm złożonej natury ludzkiej. Z jednej strony odraza, ale też fascynacja. Zastanawiam się, czy wampir w takim ujęciu nie jest po prostu lustrzanym odbiciem obrazu nas samych: mnie, Ciebie... Z tym, że On może ukrywać się tylko dzięki mrokom nocy. Nie chowa się za makijażem, ubraniami, powłokami, które my przywdziewamy na co dzień. Jest brzydki, zimny, wyrachowany, egoistyczny- taki, jakim zastał lub uczynił go świat. Pragnie jednak ciepła, miłości, poczucia, że w jego żyłach krew może jeszcze pulsować. Nawet, jeśli nie należy ona do niego...