Sometimes I wish I could find my rosemary hill
I'd sit there and look at the deserted lakes and I'd sing...
And every once in a while I'd sing a song for you,
That would rise above the mountains and the stars and the sea
And if I wanted it to... it would lead you back to me.
Czy potrafisz sobie wyobrazić, że pewnego poranka wstajesz z łóżka, pakujesz niezbędne rzeczy... i uciekasz? Zostawiasz pracę, wszystkie przykre obowiązki i sprawy, które MUSISZ (a wcale nie chcesz) załatwić. Nie ma telefonu, fejsbuka, telewizora. Zapomnij o komputerze, tramwajach, pośpiechu i hałasie godziny szczytu. Absolutne "nogi za pas i do widzenia!" - nikt nie wie, gdzie jesteś; nikt cię nie znajdzie...
Tydzień temu zaliczyłem taką ucieczkę. Szybki wyjazd: tylko ja, Ona, cisza i szum drzew. Po raz kolejny przypomniałem sobie, że najlepiej odpoczywam leżąc na trawie i gapiąc się w niebo. Ostatnio ciągnie mnie jakoś w stronę minimalizmu. Przeraża mnie to codzienne otoczenie: te sprawy, ten bieg, i te wszechobecne rzeczy, rzeczy, rzeczy... Kto wie- może dopiero gdyby ich zabrakło, zrozumielibyśmy co to znaczy żyć tak naprawdę?
Niekiedy mam wrażenie, że ciągle gonię własny ogon. Taka chora karuzela haseł i komunikatów: muszę to, muszę tamto... Myślę o tym, napędzam ten durny mechanizm i jeszcze bardziej próbuję wszystko rozpaczliwie chwytać, okiełznać oraz kontrolować. Zwykle zaczyna w takich chwilach działać zasada- im bardziej chcesz, tym łatwiej całość ucieka ci przez palce... Jakie to przykre, że tak często tracę wtedy grunt pod nogami i nie potrafię powiedzieć sobie samemu "stop!". A być może powinienem... Bo dobrze jest mieć czasem obrany kurs... głupio tylko stać się niewolnikiem własnego steru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz