"Dla mnie też niezbyt łaskawy był dzień.
Dla mnie też za długa zima i zła.
Dla mnie też, ale przyznaj, że w sumie się żyje cudnie.
I przestań wyć!"
Są takie dni, kiedy naprawdę mam ochotę rzucić wszystko w
jasną cholerę… Paru kretynom z mojego otoczenia dać kolokwialnie w mordę, lub
przynajmniej powiedzieć kilka gorzkich, aczkolwiek szczerych słów. Bez cenzury,
gryzienia się w język i silenia na uprzejmość. Potem przydałoby się, by mi ktoś na moment wyłączył jeszcze zmysły.
Bym wracając do domu tramwajem nie musiał słuchać tych żałosnych rozmów
prowadzonych przez istoty bezczeszczące nazwę gatunku określanego jako homo
sapiens… Cytując Mistrza Twaina: "Są chwile, gdy chciałoby się powiesić cały
rodzaj ludzki i skończyć tę farsę".
Odczuwam coś, co określiłbym jako "zmęczenie materiału"…
Potrzebuję urlopu, wyjazdu, i odcięcia się na moment od tego wszystkiego co
MUSZĘ codziennie robić. A niekoniecznie może chcę.
Ech… Ponarzekałem sobie. "… ale przyznaj, że w sumie się
żyje cudnie". Jutro wstanie nowy świt.
Jakiś czas temu wracałem sobie tramwajem z pracy. To był
ciężki dzień. Miałem wszystkiego już serdecznie dosyć- wsiadłem do wagonu,
zająłem jedno z wolnych miejsc siedzących. Słuchawki od mp3 na uszach, i już
mnie nie ma.
Parę przystanków później wsiadła Ona. Nie wiem, kim była. Na
oko- 50, może 60 lat. Skromne ubranie, w dłoni biały, plastikowy kubeczek.
Żebraczka.
To nie jest jedna z tych wielu, wszystkim znanych "historyjek" typu: "Napadli mnie za rogiem, zabrali wszystkie pieniądze. A ja
szedłem po wypłacie, chorej żonie lekarstwa kupić. Daj pan cokolwiek, poratuj".
Tutaj nie było żadnej płomiennej przemowy o trudnej sytuacji życiowej. Nie było
zapisanych markerem, laminowanych karteczek, pokazowego utykania, namolnych
błagań…
Był za to opuszczony wzrok, płytki oddech oraz oczy, które
ostatkiem sił powstrzymywały łzy bólu upokorzenia i wstydu. Nie powiedziała ani
słowa, szybko i cicho przemknęła się jedynie przez pół przedziału, wysiadając
na tym samym przystanku. Zatrzymała się przy koszu na śmieci, skryła twarz w
trzęsących się dłoniach i zaczęła płakać.
W tej chwili natychmiast zrozumiałem. Tego się nie można
nauczyć… i nie da się tego udawać. Drzwi się zamknęły i tramwaj ruszył. Żałuję,
że nie mogłem jej pomóc. A może mogłem… ale nie zdążyłem, nie zorientowałem się
na czas.
Wielkie Miasto uczy ignorancji i odwracania wzroku. Robią to
też ludzie, którzy żebranie traktują po prostu jako łatwy zarobek. Niekoniecznie
uczciwy. To dzięki nim wiemy, jak nie słuchać, nie patrzeć, nie zauważać.
Udawać, że za oknem autobusu miejskiego dzieje się coś naprawdę interesującego…
A życie toczy się dalej. Jedziemy, zapominamy, i już nas nie ma.
"I wish you would step back from that ledge my friend,
You could cut ties with all the lies, That you've been living in,
And if you do not want to see me again, I would understand,
I would understand..."
Wielokrotnie przekonywałem się na własnej skórze, że
niestety- mimo szczerych chęci nie da się czasem upiec dwóch pieczeni na jednym
ogniu. Wszystko wtedy działa na zasadzie równowagi… Zdarza się, że na jednej
szalce układa się szczęście i zadowolenie kogoś, kto jest ci najbliższy:
ukochany, absolutny priorytet, numer jeden w hierarchii wartości.
Zdarza się też, że na szalkę obok władowuje się ktoś
teoretycznie ci obcy. Możesz tej osoby nie znać za dobrze. Nie wywabialiście
się z opresji, nie macie wspólnej przeszłości, nie wyjebaliście razem nawet
przysłowiowego pół litra…
A jednak czasem, gdy spotykasz taką osobę, twoje serce już
wie. Wie, że musisz zostać, porozmawiać, spróbować pomóc. Być może jednocześnie
coś poświęcając. Przeważnie to, co znajduje się na pierwszej szalce…
Jak wytłumaczyć komuś, że być może w tej chwili ktoś
potrzebuje cię bardziej… tu i teraz? Twojego czasu, uwagi. Kilku słów,
poklepania po plecach. Wspólnego poprzeklinania, złorzeczenia. Ponad wszystkim,
bez względu na "za i przeciw"?
Mam w sobie jakiś dziwny instynkt. Po prostu "odczuwam". Sam nieraz przejeżdżałem czołem po przysłowiowym dnie. Chciałem, by był ktoś
wtedy obok. By powiedział mi, co robić, jak się odnaleźć. Jak żyć, jak nie
stracić wiary we wszystko… Wielokrotnie zostawałem w tym tak naprawdę sam. Mam
jednak szczęście- jestem silny, i potrafię szukać wskazówek tam, gdzie z pozoru
nawet być ich nie powinno. Ale wiem, że inni takiego szczęścia mogą nie mieć. I
rodzi się we mnie wtedy taki impuls. Rodzaj wiadomości: "Jeśli będziesz kiedyś
w potrzebie, pamiętaj: nie zostawię cię, nie oleję, nie zbagatelizuję. Zostanę,
gdy inni sobie pójdą. Wysłucham, może coś powiem, może nie… Bez wyjątków. I
rzucę wtedy wszystko. Ale nie porzucę ciebie".
Dziś uczestniczyłem z kimś w takim dialogu:
D: Idziemy po browar?
Ja: Ok., ale wiesz… nie mam grosza w portfelu, musimy
zahaczyć o bankomat…
D: Daj spokój. Wypicie z Tobą tego piwa jest dla mnie o
wiele cenniejsze, niż te kilka durnych złotówek…
W tym momencie poświęciłem coś względem kogoś. Ale wiem, że
postąpiłem słusznie.