W kwestii wyjaśnienia: ten post nie będzie pochwalną pieśnią na cześć wszystkich używek świata, o nie… No, ale zawsze jest jakieś „ale”. Moim zdaniem każda rzecz na tym świecie ma dwie natury- i dokładnie tak samo jest z alkoholem, narkotykami itp. Wszystko jest dla ludzi- trzeba mieć tylko łeb na karku i trochę wyobraźni. I to jest cały klucz do sukcesu.
Kiedy jako młody (zbuntowany) pancur zaczynałem w ogólniaku swoje wojaże procentowe, był w tym pierwiastek pewnego uroku. Tak więc będąc członkiem honoris causa elitarnego, lokalnego stowarzyszenia przyjaciół napojów wyskokowych, znanego jako „Vine team”- dawaliśmy co piątek po lekcjach ostro w palnik, łojąc w przeróżnych miejscówkach tanie winiacze (siarkofruty, jabole- zwał jak zwał, wszystko w myśl prawidła: „Dlaczego tanie wino jest dobre? Bo jest dobre i tanie”… a na inne nas nie stać).
Jak się wyczekiwało na te piątki… Cały tydzień mordowania się w szkole, a po lekcjach próby naszego bandu, winiacz na trzech, przyjaciele, bracia krwi, ukochany pub, i te rozmowy o metafizyce, sensie życia do późna w nocy… Każdy z tych zakrapianych wieczorów to był olbrzymi skok do przodu, coś się usprawniało w nas, naszym myśleniu, odkrywaliśmy nieznane, chwytaliśmy sedno. Samo „picie” nie było istotne- liczyły się te więzi, dyskusje, pytania… bo zawsze w tym chodziło o to COŚ.
Na dokładkę zostawały te chwiejne, uchachane powroty do domu o trzeciej nad ranem, graniczące z ostrożnością godną włamywaczy… Moi rodzice mieli ze mną chyba kilka niezłych „przygód”- choć czasem myślę, że ich to raczej bawiło.
Potem przyszły studia, i brutalne ściągnięcie w dół- gdy chciało się pogadać na jakiś „poważny” temat, a jedynym co się słyszało był tekst: „Ej, chyba za mało się najebałeś- weź, pij więcej”. Znacie to? I nagle wielki filozof z wyżyn intelektualnych odkryć egzystencjalnych zaczynał tonąć w tym, co mu zostało przed nosem- morzu alkoholu, frustracji i rozczarowaniu…
Long story short- ostatnio znów jestem „w ogólniaku”. Pierwszy raz (mimo sporadycznych przypadków tego typu- bo i owszem, się zdarzały) od baaaaardzo dawna, i nawet jeśli spadam prawie z dywanu na łeb- to czuję, że o te COŚ właśnie zahaczam, gdzie umysł pracuje kreując tysiące pomysłów, robię skok do przodu, widzę sens, inspirację. Poznaję to nowe, niezbadane.
Po raz kolejny- przypadkiem (no fakt: przecież nie ma przypadków)- spotkałem na swej drodze wyjątkowe osoby, które nie dały się jakość przerobić na papkę znającą tylko jeden kierunek (czyt.: „Skrócona biografia przeciętnego polaka”), chcą coś tworzyć, działać. I mają gdzieś „masy”, żyją odważnie, nie boją się i nie przepieprzają swojego życia na modlitwach przed facebookiem. Piękne zjawisko.
Jak to mówił Roman Kostrzewski z KAT'a: "Lepiej w knajpie zabalować, niż w chałupie wykorkować"... :) Czasem trzeba sobie powiedzieć: „fuck this!” i zwolnić hamulce. Bo tym, co będzie się wspominać na starość z uśmiechem nie zostaną bynajmniej ugrzecznione, nasycone samokontrolą, sztywne wieczorki przy herbatce… a te dzikie, nawalone w trupa, pełne dziur w pamięci momenty. Gdzie bawisz się jak dziecko, śmiejesz się z niczego moknąc na deszczu, olewasz konwenanse i jesteś na krótką chwilę po prostu wyzwolony.
Pij, pal, próbuj, byś wiedział jak to smakuje i nie żałował- aby nie kosztem kogoś. Nawet za cenę potężnego bólu głowy następnego dnia, czy urwanego filmu- czasem warto. Trzeba wiedzieć tylko kiedy, gdzie, i z kim.
Zapomniałeś dodać, że niewątpliwym plusem Twoich alkoholowo-duchowych eskapad są pojawiające się ni z tego ni z owego szklanki, których pochodzenia nikt nie jest w stanie wyjaśnić ;P
OdpowiedzUsuńNastępnym razem poproszę kieliszki do szotów, bo mało :P
Hehe, no tak... Następnym razem zamiast szklanek przyniosę po prostu kega z nalewakiem; będziemy mieć piwny sponsoring za free na najbliższe miesiące. A tak poważnie: myślałem też o takim stoliku pubowym (na balkon by się przydał), ale luz- jakby co, przyjmuję zamówienia... szoty, whiskaczówki, longery, kufle i mazagrany- czego tylko nasze potępione dusze zapragną ;)
OdpowiedzUsuń