środa, 29 czerwca 2011

Sympathy for the Devil

                                      “Please allow me to introduce myself
                                       I'm a man of wealth and taste…

Istnieją takie książki, które chyba każdy „poszukiwacz” przeczytać powinien. Ostatnio udało mi się odświeżyć „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa. Lata temu czytałem to jako licealną lekturę- stwierdzam jednak, że do niektórych książek po prostu trzeba zwyczajnie dorosnąć, by w pełni zrozumieć sens, ukryte metafory i symbole. 

Akcja powieści toczy się w latach trzydziestych XX wieku na terenie Moskwy, którą to postanawia odwiedzić sam Szatan, czyli Zło Wcielone w osobie własnej. Towarzyszy mu nieskromna kompania w postaci demonów: Azazella, Korowiowa- Fagota oraz Kota Behemota. 

Oczywiście, czym innym mogłyby zająć się demony z piekła rodem, jeśli nie czynieniem totalnego spustoszenia? Słowem: Moskwę ogarnia chaos, panika i szaleństwo. Reszty fabuły zdradzać nie będę- doczytajcie sami…

Co ciekawe, ofiarami Szatana nie padają bynajmniej osoby dobre, kulturalne, mądre czy niewinne, o nie… Owo „zło” rozprawia się za to bez litości z pyszałkami, gburami, oszustami, mącicielami i innego typu osobnikami, których zwykle w codziennych okolicznościach określamy jako: chamy. Kiedy zaś styka się ono z nieszczęśliwym wątkiem miłosnym tytułowego Mistrza i Małgorzaty- to im diabeł okazuje pełnię zainteresowania-  cierpienie, którego oboje doświadczyli w ciągu życia wynagradza zaś wiecznym spokojem… 

Przewrotne, prawda?

Jak „piekielne zło” może tępić i być przeciwko rzeczywistemu, ludzkiemu złu; oraz stać po stronie prawdziwego piękna, szczerości, miłości i niewinności? 

Osobiście jestem daleko od całej doktryny katolickiej… Jednak często zdarza mi się buszować myślami właśnie w tych okolicach. Czasem mam wrażenie, że wszystko to jest mocno pomieszane. Istnieje bowiem podział na to co z natury jest jedynie złe (Lucyfer), i to co jest nieskończenie dobre (Bóg i spółka). 

Jeśli przyjąć to za pewnik- równanie upada. Bo gdyby istniały twory tylko całkowicie skażone, bądź całkowicie czyste- wyklucza się to samo przez się: niemożliwym jest funkcjonowanie tych natur w separacji. Musi istnieć równowaga wewnątrz każdego. Zresztą samo pojęcie „zła” i „dobra”- to efekt wartościowania, by określić jedno, potrzeba wiedzy na temat tego drugiego… i odwrotnie. 


                                                  Paul Gustave Doré, "Upadek Lucyfera"

Zawsze byłem przeciwny stwierdzeniu, że Bóg to czyste dobro. Nie zgadzacie się? Poczytajcie sobie stary testament- gwarantuję, że z takim Bogiem nie chcielibyście usiąść do wspólnej kolacji… Jeśli Bóg reprezentuje „dobro”, po co te wszystkie nakazy, zakazy, czy próby? Skoro jest alfą i omegą, wie i widzi wszystko- po jaką cholerę wystawiać człowieka na sprawdziany jego wiary? 

Ten bezsens przelewa się przez cały stary testament… przypowieści o Abrahamie, Hiobie, nawet Adamie i Ewie… Jeśli Bóg odizolował ich od zła (chorób, śmierci, rządz itp.)- nigdy go nie zaznali, nie doświadczyli, nie mieli więc wiedzy o „drugiej stronie”- do tego postawił im przed nosem nieuzasadniony zakaz zrywania „owocu”… jak mieli oni podjąć dobrą decyzję? I w tym przypadku to kto kogo wodzi na pokuszenie? To oczywiście pytania bez odpowiedzi, cały sens się jednak zatraca. Bo w świetle tego wygląda, że człowiek jest jedynie bezsilną, wystawioną na kaprysy Jedynego marionetką, zaś „wolna wola” to tylko pięknie brzmiący mit… 

Czy więc Lucyfer („Niosący światło”) może być wyłącznie „zły”? Czy może mieć też i tą drugą stronę? Postać diabła odpowiadającego moim wyobrażeniom ukazuje nie tylko „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytajcie choćby „Siewcę Wiatru” M.J. Kossakowskiej, obejrzyjcie film „Constantine” (genialna kreacja Petera Stormare’a). Wprawdzie to tylko wytwory ludzkiej wyobraźni… fantazja i fikcja… Prawdopodobnie jak wszystko inne też. Chyba. 

W powieści Bułhakowa Szatan- Woland zabiera Mistrza i Małgorzatę ze sobą… Pakt z diabłem za wieczny spokój w towarzystwie ukochanej? Tak, poszedłbym na to. 



Z całą tą książką i jej historią kojarzy mi się jeden utwór… „Sympathy for the Devil”. Wsłuchajcie się w słowa, i pamiętajcie: 

                                          Just as every cop is a criminal
                                          And all the sinners saints
                                          As heads is tails
                                          Just call me Lucifer.
                                          'Cause I'm in need of some restraint

                                          So if you meet me
                                          Have some courtesy,
                                          Have some sympathy, and some taste.
                                          Use all your well-learned politesse,
                                          Or I'll lay your soul to waste…

niedziela, 19 czerwca 2011

„Trwaj chwilo, jesteś piękna!”



Dawno nie czułem się tak dobrze, jak teraz. Być może dlatego, że staram się sporo przebywać na powietrzu: jakieś przechadzki, rower, las...

Natura to naprawdę wspaniała siła. Ilekroć znajduję się w jakichś miejscach oddalonych od ludzi i ich ingerencji- nachodzi mnie pewna refleksja: że nieważne jak dobrze znam okolice po których się włóczę- i tak zawsze udaje mi się „odkryć” tam coś zupełnie na nowo. 

Przyroda nigdy nie ma dwa razy takiego samego oblicza, wszystko nieustannie się w niej zmienia. Inaczej pachnie powietrze, trawa; inaczej szumią drzewa, wieje wiatr… Jest to „kino” chyba najlepszego gatunku- takiego, które za każdym razem potrafi zaskoczyć, przykuć uwagę i co najważniejsze: nie można się nim znudzić. Zresztą myślę, że nawet najbardziej genialny film, czy najpiękniejsza muzyka nie jest w stanie przebić choćby najzwyklejszej ciszy tego oddechu natury. Bo istnieje jakaś magia, coś absurdalnie niezwykłego… gdy masz przed sobą czyste połacie krajobrazu, przestrzeń wielką po horyzont… Gdy możesz rzucić wzrokiem ponad wszystko, i spróbować dotrzeć do najdalszego punktu, gdzieś hen, hen… Poza zasięgiem.

Najwięcej szczęścia przynosiły mi zawsze chwile, kiedy przemieszczałem się dokądś, podróżowałem, lub zwyczajnie przebywałem w jakimś odludnym miejscu. To takie symboliczne wyrwanie się, pozostawienie wszystkich trosk gdzieś daleko z tyłu, za sobą. Pełna, niczym nie ujarzmiona wolność. Metafizyka i poczucie bycia tylko maleńkim pyłkiem w ogromie wszechświata. Aż czasem chciałoby się zatrzymać to w sobie już na wieczność, krzycząc za Faustem: „Trwaj chwilo, jesteś piękna!

Zabawne, że jest to rzecz, którą każdy ma chyba w sobie… w środku. Jest to zapisane w genach, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Najpiękniejsze i najszczęśliwsze chwile naszego życia tworzy to co ma w sobie naturalne, pierwotne piękno… Niezależnie, czy jest to sama przyroda, potęga najszczerszych uczuć, czy drugi człowiek. 

Wydaje mi się, że często o tej prawdzie jakoś zapominamy w codziennym życiu- ale chyba nawet najgorsze demony można zwalczyć, oddając się w ręce tej nieokiełznanej, jedynej siły…

Powiało chyba ekologią… ale nic na to nie poradzę. Jest mi dobrze- przeżywam przestrzeń ;)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Just watch the weather change…


… czyli dom, cisza w myślach, przestrzeń w głośniku, herbata o smaku żurawiny i pewna dziwna książka. 

Dziś postanowiłem nie zmieniać świata; nie dać się ponieść anarcho- pacyfistycznym  wizjom destrukcji społeczeństwa i zwyczajnie „odpłynąć”. Dziś odpoczywam. Chyba nawet zasłużenie.

Po trzech tygodniach ścigania się z czasem pojechałem na zjazd- oddałem dziekanowi już kompletny i wykończony w stu procentach pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej, zaliczyłem wszystkie egzaminy i jestem już po sesji, ze średnią 4,75- czyli perspektywą na obronę stypendium naukowego. 

Spakowałem wszystko i udałem się w rodzinne strony by odetchnąć trochę od tego warszawskiego cyrku mentalnego zniewolenia, pośpiechu oraz próśb rzucanych bóstwom na wiatr o jakąś rychłą i ostateczną zagładę życia na planecie Ziemia.  

Jestem w domu. Pierwszy raz od trzech tygodni zupełnie nigdzie się nie śpieszę. Zasypiam spokojnie i prawie natychmiast, a rano wstaję jak nowo narodzony, młody bóg. Smak porannej kawy pięknie współgra z zapachem powietrza sączącego się przez uchylone okno- słychać ptaki, jest rześko… a jednocześnie tak spokojnie. Marzy mi się, by zobaczyć niebo pełne gwiazd- coś tak oczywistego, a jednak totalnie niedorzecznego w mieście stolicą zwanym. W środę ma być całkowite zaćmienie księżyca. Będę oglądał. Dołącz do mnie, jeśli chcesz...

Atmosfera leniwego poranka chwilowo zderza się lekko z wizją zmian w moim życiu, jakie niebawem nastąpią. Gdzieś tam czają się wątpliwości, ale nie mam teraz nawet najmniejszej ochoty by to roztrząsać- bo przecież wszystko w swoim czasie. Decyzje zostały podjęte. 

Teraz odpoczywam. Chyba pojadę w najbliższych dniach nad jezioro, może do lasu. I koniecznie spotkam się z przyjaciółmi. Szara rzeczywistość niech zaczeka za drzwiami. 

Raczę się (chyba dziesiąty raz z rzędu) pewną piosenką zespołu TooL. Według mnie ich twórczość to absolutny piedestał, i szlachetnego gatunku cegiełka w długiej historii muzyki. Wiele osób twierdzi, że TooL jest pomieszany, zeschizowany, niosący niepokój i wzburzone myśli… ale być może po prostu tego nie rozumieją; nie te częstotliwości, inna wrażliwość, postrzeganie zmysłowe…

Dla mnie TooL od zawsze był harmonią, idealnie pracującą machiną… i jednocześnie mistycznym, sięgającym archetypów, Monty Python’owskim przekrętem. Współczesną kontynuacją dokonań Pink Floyd, King Crimson czy Faith No More- wybiegającą jednak mile dalej. Zawsze zadziwiało mnie, jak to możliwe, by partie instrumentów (gitary, basu i perkusji) mogły grać trzy różne sekwencje o zupełnie innym rytmie, tonacji; zmieniając się co chwila prowadzeniem utworu, a mimo tego tworząc litą, spójną całość… Geniusze, po prostu…

Wybór padł na „Disposition”. Spokojna, pięciominutowa kompozycja… Zahaczająca o mantrę swoim oszczędnym w słowa tekstem- ale chyba to właśnie ten brak nadmiaru zostawia taką swobodę dla interpretacji, i pobudzenia wyobraźni… Jest w tym numerze to, co kocham nade wszystko- wielka, niezmierzona przestrzeń. Maszynowy „oddech” zespolony z rytmem snu człowieka, piękna linia basu, gitara śmigająca w zupełnie innych sferach, dźwięki orientalnych bębnów, i ten kojący szept Maynarda… 

Idealne połączenie na zatrzymanie chwili w ryzach, i oddalenie się od spraw codzienności. Zamknij więc drzwi do pokoju, ustaw odpowiednią głośność… zostaw za sobą myśli, przymknij powieki… odpłyń, i „patrz, jak zmienia się pogoda”… 


                                         Mention this to me...
                                         Mention something, mention anything.
                                         Mention this to me...
                                         ... and watch the weather change.

niedziela, 5 czerwca 2011

Czas, czas, czas...


Ostatnie dni pozwoliły mi trochę mocniej poczuć, że… zaczyna mi powoli brakować czasu. I wcale nie mam tu na myśli spraw typowo bieżących- z tymi daję sobie jakoś radę, mimo, że czasami osiągam lepsze lub gorsze rezultaty.

Problem, który mam na myśli, określił kiedyś dosłownie w dwóch zwięzłych słowach bohater polskiego filmu pod tytułem „Edi”. Brzmiało to następująco: „Życie zapierdala”. 




Mam 26 lat. I mimo wielu, wielu rzeczy, które już urzeczywistniłem, doświadczeń, czy dokonań z których mogę czuć się w pewien sposób dumny- nadal mam takie wrażenie, że udało mi się „wycisnąć” z tego życia raptem niewielki ułamek szeregu możliwości. A pozostała reszta nadal gdzieś tam hen, hen- istnieje w zasięgu ręki… Wystarczy sięgnąć… Teoretycznie.

W praktyce- gdy pomyślę, ile jest jeszcze ścieżek, którymi chciałbym pójść- zaczynam rozumieć… że zwyczajnie nie starczy mi na to życia. Gdzieś tam w głębi, drąży mnie od wewnątrz czasem taki robal. Który powtarza pewną smutną prawdę: obojętnie co o sobie myślisz, i jak wyjątkowy się czujesz- uświadom sobie jedno. Że na tym świecie jesteś- mimo wszystko- „another brick in the wall”. Małą, niewiele znaczącą śrubką w machinie społeczeństwa. A mimo tego, ze swojej roli nie dasz rady się i tak wykręcić (dosłownie i w przenośni).

Rodzi się wtedy taki wewnętrzny konflikt. Między „chciałbym” a „czuję, że jednak muszę”. To jest naprawdę łatwo powiedzieć, że nic się nie musi… Ale chyba wystarczająco znam już życie by wiedzieć, że jest to jedynie piękny slogan. Piękny- ale nadal tylko slogan. 

Bo tak naprawdę- nawet jeśli uparcie przekonujemy sami siebie, że można uwolnić się od zależności społecznych- zawsze gdzieś, jakiś wpływowy „ktoś” będzie na nas narzucał pewne schematy, system kotwic, lokujących cię w określonym miejscu w hierarchii drabiny społecznej. I morał tej bajki jest jeden: nie dostosujesz się- przegrasz. Bo tak, czy siak- jesteś trybikiem małej maszynki. Drobnym elementem wymienialnym w razie potrzeby, i w każdej chwili do zastąpienia przez inny model… „kolejną cegiełkę z muru”.

Co z tego, że chciałbym wyjechać za granicę, pożyć „na wolności” przez rok, może dwa.  Teraz się nie wyrwę. Jestem uwiązany. Studia, pieniądze, brak pracy… „Zrób to po studiach”? Ok., wyjadę- wrócę za dwa lata. Będę miał wtedy 29-kę na karku i dwu- letnią „przerwę w życiorysie”. Drobnym druczkiem: „Powodzenia w poszukiwaniu pracy!”. Mógłbym wymieniać dalej, ale nie ma to sensu. Paradoks i tak goni paradoks.

Mam czasem wrażenie, że żyjemy właśnie w takim dziwnym kraju, w którym obojętnie co uczynisz- i tak znajdzie się sposób na ściągnięcie cię do poziomu zero. Jeśli nie idziesz na studia, a w zamian za to stawiasz na doświadczenie zawodowe- powiedzą ci: „No wie Pan/ Pani, niestety nie posiada Pan odpowiedniego poziomu wykształcenia”. I w drugą stronę: robisz dwa, trzy fakultety: „Przykro nam, ale poszukujemy osób z doświadczeniem”. Obłęd.

Batalia wewnętrzna trwa. Bo to, co „chcę” nadal nie opuszcza rękawic przed tym, co „muszę”. Ale nie wiem, ile jeszcze to pierwsze będzie miało siły...

Czasem zazdroszczę tym, którzy potrafią się szybko ukierunkować: wiedzą, co chcą robić, gdzie żyć, małżeństwo nie jest dla nich abstrakcyjną, fantazyjną projekcją- a czymś realnym, osiągalnym i mającym sens. 

Ale z drugiej strony wiem, że ja po prostu tak nie potrafię. Czy zatem jest to w tym momencie oznaka zwykłej, szczeniackiej niedojrzałości- czy jednak „zerwaniem piętna kajdan społecznych”- świadomym, godnym podziwu parciem pod prąd?