Karma is a bitch. Sometimes.
Nie piszę tego akurat w złym kontekście. A już na pewno nie z pretensją. Od prawie miesiąca codziennie medytuję. Niekiedy nawet i dwa razy. Cieszę się z tego faktu- bo jest to swojego rodzaju powrót do tych praktyk i to po wielu latach. Kiedy jakieś 10 lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z buddyzmem- zacząłem również medytować. Niestety zabrakło mi tu konsekwencji, do tego przyszło zniechęcenie ze względu na brak odczuwalnych postępów. Pomijam też fakt, że byłem w tym temacie zupełnym żółtodziobem, a w tamtych czasach nie miałem jeszcze takiego dostępu do sieci czy nawet do ogólnych informacji. Więc było to poniekąd praktykowanie trochę po omacku. Dzisiaj za to odpalasz sobie Wujka Google lub Ciocię Wikipedię i możesz czytać o tym przez dłuuugie tygodnie.
Nadrobiłem więc braki. Medytuję. Czuję, jak powoli- ale systematycznie- następują pewne zmiany. I (nie zapeszając) poprawa. Także leki zaczęły działać. Od kilku dni mam co prawda lekki spadek, ale ogólnie ostatnie tygodnie to był niemal nieustanny raj hiperaktywnego haju. Wychodzisz przed blok, a słonko mówi ci: "Dzień dobry!". Przestałem się zadręczać wieloma rzeczami. Pilnuję się, próbując wyeliminować sześć przeszkadzających płaszczyzn: dumę, zazdrość, przywiązanie, niewiedzę, skąpstwo, gniew. Codziennie w trakcie medytacji wysyłam dobre życzenia. Nawet (właściwie: zwłaszcza) dla tych osób, z którymi bywa mi nie po drodze. Wydaje mi się, że stopniowo zaczynam się otwierać na to, co wysyła w moim kierunku przestrzeń. Drobne sygnały, sprzężenia zwrotne. Jestem jeszcze ślepy jak kret w biały dzień. Coś tam jednak zaczynam odbierać.
Od jakiegoś czasu zastanawiałem się trochę nad koniecznością zmian- związanych także z miejscem zamieszkania. Jeśli więc do tej pory miałem jakiekolwiek wątpliwości dotyczące znaków wysyłanych mi przez przestrzeń- to zostały one chyba definitywnie rozwiane. Ostatni tydzień spędziłem w Olsztynie. Odpocząłem, spotkałem się z przyjaciółką, zrobiłem nowy tatuaż. Wracam, i jakiż ogromny był mój kompletny brak zdziwienia, kiedy od progu współlokator poinformował mnie, że wraz z końcem grudnia właścicielka mieszkania wypowiada nam umowę. Karma is a bitch :) Zaśmiałem się tylko. To taka przysłowiowa kropka nad "i".
Tak więc zanosi się na zmiany. Myślę intensywnie o Wrocławiu. Ciągnie mnie tam coś. Do końca grudnia zostało jeszcze sporo. Jutro mam kolejną wizytę u psychiatry. Liczę na kontynuację zwolnienia. Byłoby mi to na rękę- miałbym dużo czasu na ogarnięcie wszystkiego na spokojnie. Obym też zdążył wyhodować parę stalowych jaj, które pomogłyby mi podjąć konkretne decyzje.
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
piątek, 13 listopada 2015
poniedziałek, 2 listopada 2015
Circle of life
Rzecz o przemijaniu, zataczaniu kół i karmie.
Od jakiegoś czasu próbuję rozwikłać trochę i zrozumieć procesy, jakie zachodzą teraz w moim życiu. Mam ostatnio takie przebłyski- wrażenie, że wiele wydarzeń układa się w rodzaj wzoru, schematu. Czegoś, co pojawia się i znika na formę regularnego cyklu. Być może powtarzalnego. Bo co, jeśli np. faktycznie- powiedzmy co 10 lat- zataczamy w swoim życiu pewne koło? Resetujemy wszystko, wracamy do punktu wyjścia? A historia biegnie ku zamknięciu niektórych rozdziałów, zmuszając nas jednocześnie do pisania nowych?
Odnalazłem ostatnio swoje stare dzienniki, które prowadziłem od piętnastu lat. Próbując sobie wszystko poukładać do kupy po tym całym załamaniu- przeczytałem je wszystkie. Koniec podstawówki, czasy mojego liceum, początek studiów, i wyrywkowe notatki już po ich ukończeniu. Nie pamiętam niestety za bardzo, co zmieniło się we mnie kiedy skończyłem 10 lat. Ale to chyba wtedy zapoczątkowałem ten mój proces poszukiwania lepszej wersji samego siebie. Zacząłem zadawać więcej pytań, szperać, drążyć.
Pamiętam za to doskonale moment, kiedy stuknęło mi 20 lat. Tak mocno przeżywaliśmy wtedy, że skończyło się liceum. Dla mnie i moich najlepszych przyjaciół to był złoty okres. Poznawaliśmy wszystko tak intensywnie, jak tylko się dało. Pierwsze miłości, pierwsze emocje, "dramaty", więzi, koncerty; pierwsze browary, tanie wina i wspólne wakacje. Wyraźnie czuliśmy, jak zbliża się to do rozstaju- w którym każde będzie musiało pójść w innym kierunku. Wtedy nie poddawałem tego większej refleksji. Zbiegało się to z maturą, wyborem studiów i miasta.
Ale faktycznie- zresetowało się. Wyjechaliśmy, przecieraliśmy nowe szlaki. Nowe znajomości, miłości, problemy, etc. W tym roku stuknęła mi trzydziestka. Kolejne +10 na liczniku, a historia zdaje się zataczać koło. Przez ostatni rok żyłem w świecie martwych spraw. Skończył się mój trzyletni związek. W pracy zastój. Te wszystkie "przyjaźnie" zdaje się też uległy rozsypce. Nawet mój zespół się rozwiązał. Popadłem w pracoholizm, potem w depresję. I teraz chyba zacząłem to kumać... Że faktycznie muszę się ruszyć z tych zgliszczy spalonych spraw. Uciec z tego miasta, którym ostatnio rzygam. Z tych resztek przyjaźni. Od pracy, która nic w moje życie nie wnosi, poza kasą.
Co jakiś czas, gdy poruszałem tu tematy moich związków- pojawiała się myśl o tym, że nawet w tym przypadku tkwię w jakimś zamkniętym kole. Ciągłych powtórzeń i schemacie, od którego nie mogę uciec. Gdy miałem jakieś 20-21 lat związałem się na trzy lata z K. To była wielka, szczenięca miłość. Gdzieś w trakcie zaczęło się to oczywiście rozjeżdżać. Ona była szczęśliwa, ja za to czułem się jak w pułapce. Tak więc zrobiłem coś, co wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Zerwałem. I to jak! W związku z sytuacją, w której nie mogłem zrobić tego w cztery oczy... rozstałem się z nią przez telefon. Tak, byłem chujem. Zrobiłem to też, bo wtedy spiknąłem się z J.- moją przyjaciółką z liceum. Gdzieś w trzewiach czułem, że jest szansa na (być może) szczęśliwszą relację. Tak więc uciąłem poprzednią. Przez wiele, wiele lat- nawet gdy potem pojawiały się kolejne dziewczyny- nieustannie czułem widmo tamtych wydarzeń. Że skrzywdziłem K. Zniszczyłem. A teraz przychodzi mi za to płacić. I nieważne, że starałem się być już potem tym tzw. "dobrym gościem". Płaciłem. Karma podobno zawsze wraca.
Kilka dni temu cofnąłem się myślami do M., mojej ostatniej dziewczyny. I nagle zdałem sobie sprawę, że to jak się rozstaliśmy- było niemal idealnym odzwierciedleniem tego co wydarzyło się te 10 lat temu. Wszystko jest jak kalka. Zbliżone charaktery obu dziewczyn. Podobne szczęście, i jakość związku. Ten sam czas jego trwania- 3 lata. A także przebieg i powód rozstania. M. zostawiła mnie dla gościa, którego poznała w swojej pracy (dowiedziałem się po fakcie). Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie dając mi żadnych rozsądnych wytłumaczeń i uzasadnień. Bez prób, starań, szans. Dokładnie tak samo, jak ja kiedyś.
Nawiedziła mnie wtedy taka myśl. Że M. przez to, co zrobiła- przejęła moją karmę. Sprawiła, że spłaciłem ostatecznie swój dług. A teraz jestem wolny. I wszystko, co dzieje się w moim życiu to zakończenie pewnego etapu. Rozdział, który muszę dopisać, by wcisnąć ostateczny RESET. A potem wejść na zupełnie nową drogę.
Od jakiegoś czasu próbuję rozwikłać trochę i zrozumieć procesy, jakie zachodzą teraz w moim życiu. Mam ostatnio takie przebłyski- wrażenie, że wiele wydarzeń układa się w rodzaj wzoru, schematu. Czegoś, co pojawia się i znika na formę regularnego cyklu. Być może powtarzalnego. Bo co, jeśli np. faktycznie- powiedzmy co 10 lat- zataczamy w swoim życiu pewne koło? Resetujemy wszystko, wracamy do punktu wyjścia? A historia biegnie ku zamknięciu niektórych rozdziałów, zmuszając nas jednocześnie do pisania nowych?
Odnalazłem ostatnio swoje stare dzienniki, które prowadziłem od piętnastu lat. Próbując sobie wszystko poukładać do kupy po tym całym załamaniu- przeczytałem je wszystkie. Koniec podstawówki, czasy mojego liceum, początek studiów, i wyrywkowe notatki już po ich ukończeniu. Nie pamiętam niestety za bardzo, co zmieniło się we mnie kiedy skończyłem 10 lat. Ale to chyba wtedy zapoczątkowałem ten mój proces poszukiwania lepszej wersji samego siebie. Zacząłem zadawać więcej pytań, szperać, drążyć.
Pamiętam za to doskonale moment, kiedy stuknęło mi 20 lat. Tak mocno przeżywaliśmy wtedy, że skończyło się liceum. Dla mnie i moich najlepszych przyjaciół to był złoty okres. Poznawaliśmy wszystko tak intensywnie, jak tylko się dało. Pierwsze miłości, pierwsze emocje, "dramaty", więzi, koncerty; pierwsze browary, tanie wina i wspólne wakacje. Wyraźnie czuliśmy, jak zbliża się to do rozstaju- w którym każde będzie musiało pójść w innym kierunku. Wtedy nie poddawałem tego większej refleksji. Zbiegało się to z maturą, wyborem studiów i miasta.
Ale faktycznie- zresetowało się. Wyjechaliśmy, przecieraliśmy nowe szlaki. Nowe znajomości, miłości, problemy, etc. W tym roku stuknęła mi trzydziestka. Kolejne +10 na liczniku, a historia zdaje się zataczać koło. Przez ostatni rok żyłem w świecie martwych spraw. Skończył się mój trzyletni związek. W pracy zastój. Te wszystkie "przyjaźnie" zdaje się też uległy rozsypce. Nawet mój zespół się rozwiązał. Popadłem w pracoholizm, potem w depresję. I teraz chyba zacząłem to kumać... Że faktycznie muszę się ruszyć z tych zgliszczy spalonych spraw. Uciec z tego miasta, którym ostatnio rzygam. Z tych resztek przyjaźni. Od pracy, która nic w moje życie nie wnosi, poza kasą.
Co jakiś czas, gdy poruszałem tu tematy moich związków- pojawiała się myśl o tym, że nawet w tym przypadku tkwię w jakimś zamkniętym kole. Ciągłych powtórzeń i schemacie, od którego nie mogę uciec. Gdy miałem jakieś 20-21 lat związałem się na trzy lata z K. To była wielka, szczenięca miłość. Gdzieś w trakcie zaczęło się to oczywiście rozjeżdżać. Ona była szczęśliwa, ja za to czułem się jak w pułapce. Tak więc zrobiłem coś, co wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Zerwałem. I to jak! W związku z sytuacją, w której nie mogłem zrobić tego w cztery oczy... rozstałem się z nią przez telefon. Tak, byłem chujem. Zrobiłem to też, bo wtedy spiknąłem się z J.- moją przyjaciółką z liceum. Gdzieś w trzewiach czułem, że jest szansa na (być może) szczęśliwszą relację. Tak więc uciąłem poprzednią. Przez wiele, wiele lat- nawet gdy potem pojawiały się kolejne dziewczyny- nieustannie czułem widmo tamtych wydarzeń. Że skrzywdziłem K. Zniszczyłem. A teraz przychodzi mi za to płacić. I nieważne, że starałem się być już potem tym tzw. "dobrym gościem". Płaciłem. Karma podobno zawsze wraca.
Kilka dni temu cofnąłem się myślami do M., mojej ostatniej dziewczyny. I nagle zdałem sobie sprawę, że to jak się rozstaliśmy- było niemal idealnym odzwierciedleniem tego co wydarzyło się te 10 lat temu. Wszystko jest jak kalka. Zbliżone charaktery obu dziewczyn. Podobne szczęście, i jakość związku. Ten sam czas jego trwania- 3 lata. A także przebieg i powód rozstania. M. zostawiła mnie dla gościa, którego poznała w swojej pracy (dowiedziałem się po fakcie). Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie dając mi żadnych rozsądnych wytłumaczeń i uzasadnień. Bez prób, starań, szans. Dokładnie tak samo, jak ja kiedyś.
Nawiedziła mnie wtedy taka myśl. Że M. przez to, co zrobiła- przejęła moją karmę. Sprawiła, że spłaciłem ostatecznie swój dług. A teraz jestem wolny. I wszystko, co dzieje się w moim życiu to zakończenie pewnego etapu. Rozdział, który muszę dopisać, by wcisnąć ostateczny RESET. A potem wejść na zupełnie nową drogę.
sobota, 31 października 2015
Setralina II
Kolejny miesiąc na L4. Zwiększyłem dawkę leku. Ogólnie mój organizm przyswoił go zadziwiająco dobrze. Nie pojawiły się żadne skutki uboczne. Nie miałem też "charakterystycznego" (podobno) w takich przypadkach, początkowego "zjazdu w dół". Mimo wszystko, pierwsze trzy tygodnie właściwie przeleżałem w łóżku. Wychodziłem jedynie po zakupy, lub by załatwić coś faktycznie nie cierpiącego zwłoki.
Przełom nastąpił dopiero niedawno. Zacząłem regularnie medytować, sukcesywnie zwiększałem też dawki leku. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i poczułem, że jest jakoś "inaczej". Nie są to być może spektakularne zmiany- nie fruwam w obłokach z uśmiechem od ucha do ucha, nie grzeszę kreatywnością, nie wprowadziłem zmian życiowych, które skierowałyby mnie na fenomenalny sukces. Na pewno jestem za to o wiele spokojniejszy, nie mam też już czarnych myśli. Ogólnie wszystko wydaje się być nieco bardziej optymistyczne niż wcześniej. Bardzo cieszę się z tego powrotu do medytacji. Praktykuję codziennie. Pijam zioła, staram się jeść zdrowo. Żadnego palenia, żadnego alkoholu (nic na "P"). Sporo też czytam, głównie rzeczy z gatunku "Spirit science".
Poza tym zaczęło do mnie powoli docierać kilka rzeczy. Świadomość bezsensu tego, jak wyniszczyłem się pracą i zaangażowaniem w tą pieprzoną korporację. Jak bardzo polityka i filozofia firmy zeżarła mi mózg. Tak mocno, że naprawdę uwierzyłem, że jest to pożyteczne, przydatne, warte wyrzeczeń. Ten policzek otrzeźwienia, gdy mój psychiatra zapytał mnie z ironią: "Naprawdę uwierzył Pan, że urodził się po to, by być people managerem w tej firmie?". Wow.
Czuję poniekąd też, że chyba wypalił się sens mojego mieszkania tu w Warszawie. Nie sądzę, że wrócę do obecnej pracy. Nie mam tu żadnej dziewczyny, i ciężko tu tak naprawdę kogoś poznać. W mieszkaniu w którym jestem teraz jest ok, ale z chłopakami raczej nie będziemy "kraść koni". Przyjaciele się wykruszyli. Jest tu wprawdzie kilka osób, na których bardzo mi zależy... ale nawet z nimi kontakt bywa sporadyczny. No tak tu się żyje niestety, wiem to i rozumiem. I serio... dawno już tak nie miałem, ale nawet kiedy ruszam w miasto... rzygać mi się chce.
W takie dni jak te, wkurzam się trochę na siebie. Straciłem przez tą depresję ten swój "wewnętrzny głos", który zawsze nadawał mi określony kierunek. Próbuję się w niego wsłuchiwać, ale on uparcie milczy. Wiem jedynie, że tracę tu czas, że coś robię źle. Ale nie potrafię jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi.
Przełom nastąpił dopiero niedawno. Zacząłem regularnie medytować, sukcesywnie zwiększałem też dawki leku. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i poczułem, że jest jakoś "inaczej". Nie są to być może spektakularne zmiany- nie fruwam w obłokach z uśmiechem od ucha do ucha, nie grzeszę kreatywnością, nie wprowadziłem zmian życiowych, które skierowałyby mnie na fenomenalny sukces. Na pewno jestem za to o wiele spokojniejszy, nie mam też już czarnych myśli. Ogólnie wszystko wydaje się być nieco bardziej optymistyczne niż wcześniej. Bardzo cieszę się z tego powrotu do medytacji. Praktykuję codziennie. Pijam zioła, staram się jeść zdrowo. Żadnego palenia, żadnego alkoholu (nic na "P"). Sporo też czytam, głównie rzeczy z gatunku "Spirit science".
Poza tym zaczęło do mnie powoli docierać kilka rzeczy. Świadomość bezsensu tego, jak wyniszczyłem się pracą i zaangażowaniem w tą pieprzoną korporację. Jak bardzo polityka i filozofia firmy zeżarła mi mózg. Tak mocno, że naprawdę uwierzyłem, że jest to pożyteczne, przydatne, warte wyrzeczeń. Ten policzek otrzeźwienia, gdy mój psychiatra zapytał mnie z ironią: "Naprawdę uwierzył Pan, że urodził się po to, by być people managerem w tej firmie?". Wow.
Czuję poniekąd też, że chyba wypalił się sens mojego mieszkania tu w Warszawie. Nie sądzę, że wrócę do obecnej pracy. Nie mam tu żadnej dziewczyny, i ciężko tu tak naprawdę kogoś poznać. W mieszkaniu w którym jestem teraz jest ok, ale z chłopakami raczej nie będziemy "kraść koni". Przyjaciele się wykruszyli. Jest tu wprawdzie kilka osób, na których bardzo mi zależy... ale nawet z nimi kontakt bywa sporadyczny. No tak tu się żyje niestety, wiem to i rozumiem. I serio... dawno już tak nie miałem, ale nawet kiedy ruszam w miasto... rzygać mi się chce.
W takie dni jak te, wkurzam się trochę na siebie. Straciłem przez tą depresję ten swój "wewnętrzny głos", który zawsze nadawał mi określony kierunek. Próbuję się w niego wsłuchiwać, ale on uparcie milczy. Wiem jedynie, że tracę tu czas, że coś robię źle. Ale nie potrafię jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi.
czwartek, 1 października 2015
Setralina
Jestem właśnie po pierwszej tabletce Zotralu. Właściwie po połowie tabletki. Połówka codziennie rano przez pierwsze siedem dni. Potem już jedna cała, przez następne czternaście. Jeśli pojawią się skutki uboczne ("zawroty i bóle głowy, biegunka, nudności, zaburzenia potencji, ciężka wysypka, krwotoki, obrzęki, skurcze mięśni, bezsenność/nadmierna senność, koszmary, pęcherze skórne, problemy z widzeniem (...)"- mogę wymieniać w nieskończoność)- należy zmienić lek. Jeśli nie- zwiększamy dawkę do 1,5 tabletki dziennie.
Mój psychiatra zdiagnozował u mnie depresję, połączoną z wypaleniem. Za długo na pełnych obrotach. Kabelki się poprzepalały. Po rozstaniu z M. stałem się pracoholikiem. Na początku spoko, bo dzięki temu nie miałem czasu na zadręczanie się myśleniem o tym. Istniała praca, siłownia i bieganie, dom. Dzień w dzień. Najzabawniejsze jest to, że można tak oszukiwać organizm przez bardzo długo. Są przecież izotoniki, napoje energetyczne. Jest kawa, yerba mate. Tak czy siak, w końcu organizm sam znajdzie sposób by cię wyłączyć. Ja zacząłem najpierw zapominać. Detale, szczegóły. Potem już większe rzeczy. Bywało, że rozmawiałem z kimś- a następnego dnia nie kojarzyłem tego faktu w najmniejszym stopniu. Te zdziwione miny: Przecież byłeś tu obok, gadaliśmy, powiedziałeś to i to. Zwykle kiedy ktoś zasypuje cię detalami- klapka się otwiera, przypominasz sobie. Ja nic. Po jakimś czasie pojawiły się kłopoty z obliczaniem, zapamiętywaniem spraw które ktoś tłumaczył mi na bieżąco. Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy pojechałem po pracy do domu- wsiadłem w tramwaj... i obudziłem się następnego dnia w domu, nic nie pamiętając z podróży, ani czasu spędzonego przed położeniem się spać.
Do tego- klasycznie: brak motywacji, poczucia sensu, apatia, problemy ze snem, stałe uczucie zmęczenia. Nawet czarne myśli. I brak możliwości odczuwania. Czegokolwiek. Miłości, strachu, współczucia, radości. Wszystko staje się po prostu nijakie i szare. Czy tu jesteś, czy cię nie ma- właściwie bez znaczenia. To tak, jakbyś wykasował swojemu komputerowi najważniejsze pliki. Da się włączyć. Da się zagrać w "Sapera". Ale żeby coś więcej? Tu już nie bardzo.
Uświadomiłem sobie, że stałem się kimś zupełnie obcym, dla siebie samego. Jest wyraźna różnica: ja sprzed roku vs. ja obecnie. Zresztą jakie JA? Nawet nie wiem kiedy obok mnie pojawiła się jakaś "czarna dziura": wyssała moją energię, osobowość, marzenia, plany, poczucie sensu, wrażliwość, wszystko w co wierzyłem i kim byłem. Nic z tego nie zostało. Jedynie pusta skorupa, opakowanie w którym jem, chodzę, śpię. Jestem teraz na miesięcznym L4. Wydawało mi się, że być może wolne od pracy przywróci mnie na właściwe tory- ale nic takiego się nie wydarzyło. Muszę więc zaufać farmakologii. Tak bardzo chciałbym wrócić do stanu sprzed roku. Odzyskać siebie. Moje życie, ludzi, uczucia, marzenia, plany. Moje piosenki i zdolności. Tak więc dziś zaczyna się przygoda w świecie Setraliny. Oby to cholerstwo naprawdę pomogło.
Mój psychiatra zdiagnozował u mnie depresję, połączoną z wypaleniem. Za długo na pełnych obrotach. Kabelki się poprzepalały. Po rozstaniu z M. stałem się pracoholikiem. Na początku spoko, bo dzięki temu nie miałem czasu na zadręczanie się myśleniem o tym. Istniała praca, siłownia i bieganie, dom. Dzień w dzień. Najzabawniejsze jest to, że można tak oszukiwać organizm przez bardzo długo. Są przecież izotoniki, napoje energetyczne. Jest kawa, yerba mate. Tak czy siak, w końcu organizm sam znajdzie sposób by cię wyłączyć. Ja zacząłem najpierw zapominać. Detale, szczegóły. Potem już większe rzeczy. Bywało, że rozmawiałem z kimś- a następnego dnia nie kojarzyłem tego faktu w najmniejszym stopniu. Te zdziwione miny: Przecież byłeś tu obok, gadaliśmy, powiedziałeś to i to. Zwykle kiedy ktoś zasypuje cię detalami- klapka się otwiera, przypominasz sobie. Ja nic. Po jakimś czasie pojawiły się kłopoty z obliczaniem, zapamiętywaniem spraw które ktoś tłumaczył mi na bieżąco. Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy pojechałem po pracy do domu- wsiadłem w tramwaj... i obudziłem się następnego dnia w domu, nic nie pamiętając z podróży, ani czasu spędzonego przed położeniem się spać.
Do tego- klasycznie: brak motywacji, poczucia sensu, apatia, problemy ze snem, stałe uczucie zmęczenia. Nawet czarne myśli. I brak możliwości odczuwania. Czegokolwiek. Miłości, strachu, współczucia, radości. Wszystko staje się po prostu nijakie i szare. Czy tu jesteś, czy cię nie ma- właściwie bez znaczenia. To tak, jakbyś wykasował swojemu komputerowi najważniejsze pliki. Da się włączyć. Da się zagrać w "Sapera". Ale żeby coś więcej? Tu już nie bardzo.
Uświadomiłem sobie, że stałem się kimś zupełnie obcym, dla siebie samego. Jest wyraźna różnica: ja sprzed roku vs. ja obecnie. Zresztą jakie JA? Nawet nie wiem kiedy obok mnie pojawiła się jakaś "czarna dziura": wyssała moją energię, osobowość, marzenia, plany, poczucie sensu, wrażliwość, wszystko w co wierzyłem i kim byłem. Nic z tego nie zostało. Jedynie pusta skorupa, opakowanie w którym jem, chodzę, śpię. Jestem teraz na miesięcznym L4. Wydawało mi się, że być może wolne od pracy przywróci mnie na właściwe tory- ale nic takiego się nie wydarzyło. Muszę więc zaufać farmakologii. Tak bardzo chciałbym wrócić do stanu sprzed roku. Odzyskać siebie. Moje życie, ludzi, uczucia, marzenia, plany. Moje piosenki i zdolności. Tak więc dziś zaczyna się przygoda w świecie Setraliny. Oby to cholerstwo naprawdę pomogło.
poniedziałek, 20 lipca 2015
Six feet under
Właśnie skończyłem oglądać jeden serial. "Six feet under"- o rodzinie, która prowadzi zakład pogrzebowy. Mocna "życiówka". Niewiele jest takich seriali, które faktycznie mogą zmienić czyjś sposób postrzegania rzeczy. Z reguły to po prostu rozrywka, która ma nas na 50 minut odmóżdżyć lub zdystansować do bieżących wydarzeń. Ta produkcja jest jednak czymś zupełnie z innej beczki. A końcowe 10 minut- mocny kopniak na otrzeźwienie.
Jakieś kilka tygodni temu miałem prawdziwy zjazd. Nie umiem powiedzieć czy to przemęczenie (pewnie tak), chociaż był moment w którym zacząłem podejrzewać, że być może mam początki jakiejś choroby psychicznej. Przestałem ogarniać, co się dzieje dookoła. Miałem problemy z najprostszymi zadaniami matematycznymi, czy z analizą tego, co jest na raportach tuż przed moimi oczami. Nie potrafiłem przypomnieć sobie wydarzeń z dnia poprzedniego. Okazywało się, że spotkałem się z kimś, rozmawialiśmy- i nic z tego nie zapisało się w mojej pamięci. Absolutne zero. I wzrok pełen zdziwienia ludzi obok: "Przecież byłeś tam, prowadziliśmy konwersację". Kłopoty ze snem, koszmary. Całe dnie jak na jakimś kacu (byłoby to uzasadnione gdybym faktycznie coś pił czy chodził na imprezy). Wieczne rozterki, dylematy, roztrząsanie wszystkiego, analizowanie przeszłości. Niezadowolenie z tego co mam. Podły nastrój, nieustanne przygnębienie na przemian z euforią. Życzenia rzucane w próżnię o wielką katastrofę, wypadek, apokalipsę.
W końcu trochę odpocząłem. Rzuciłem palenie. Chyba jest lepiej.
A dziś siedzę i oglądam końcówkę serialu. Na temat życia i śmierci. Przemijania zjawisk. Straconych szans, niewykorzystanych momentów. Wciska mnie w kanapę. Spoglądam za okno i przychodzi ta refleksja. To moje życie. Nieustanna huśtawka tego, co dobre, i tego co spierdolone. Obawy, że coś się zaraz spieprzy. Tylko po co?
Jebać to. Nie chcę się dłużej zastanawiać i obawiać. Będę chwytać to, co się nadarza. Na pewno coś się spierdoli, ale coś też uda się zbudować. Kto wie, może kiedyś dostanę jakiejś choroby psychicznej. Ale przeżyję to pieprzone życie- jedyne jakie mam. Starając się.
Jakieś kilka tygodni temu miałem prawdziwy zjazd. Nie umiem powiedzieć czy to przemęczenie (pewnie tak), chociaż był moment w którym zacząłem podejrzewać, że być może mam początki jakiejś choroby psychicznej. Przestałem ogarniać, co się dzieje dookoła. Miałem problemy z najprostszymi zadaniami matematycznymi, czy z analizą tego, co jest na raportach tuż przed moimi oczami. Nie potrafiłem przypomnieć sobie wydarzeń z dnia poprzedniego. Okazywało się, że spotkałem się z kimś, rozmawialiśmy- i nic z tego nie zapisało się w mojej pamięci. Absolutne zero. I wzrok pełen zdziwienia ludzi obok: "Przecież byłeś tam, prowadziliśmy konwersację". Kłopoty ze snem, koszmary. Całe dnie jak na jakimś kacu (byłoby to uzasadnione gdybym faktycznie coś pił czy chodził na imprezy). Wieczne rozterki, dylematy, roztrząsanie wszystkiego, analizowanie przeszłości. Niezadowolenie z tego co mam. Podły nastrój, nieustanne przygnębienie na przemian z euforią. Życzenia rzucane w próżnię o wielką katastrofę, wypadek, apokalipsę.
W końcu trochę odpocząłem. Rzuciłem palenie. Chyba jest lepiej.
A dziś siedzę i oglądam końcówkę serialu. Na temat życia i śmierci. Przemijania zjawisk. Straconych szans, niewykorzystanych momentów. Wciska mnie w kanapę. Spoglądam za okno i przychodzi ta refleksja. To moje życie. Nieustanna huśtawka tego, co dobre, i tego co spierdolone. Obawy, że coś się zaraz spieprzy. Tylko po co?
Jebać to. Nie chcę się dłużej zastanawiać i obawiać. Będę chwytać to, co się nadarza. Na pewno coś się spierdoli, ale coś też uda się zbudować. Kto wie, może kiedyś dostanę jakiejś choroby psychicznej. Ale przeżyję to pieprzone życie- jedyne jakie mam. Starając się.
środa, 1 lipca 2015
Zdrada
Siedzimy sobie na nabrzeżu z S.- moim byłym szefem i jednocześnie dobrym przyjacielem. Siedzimy, popijamy piwko, rozmawiamy o życiu. S. stuknęło właśnie 41' na liczniku- jest starszy ode mnie o 11 lat. Ma już dorosłych synów, sporo przeżył, jeszcze więcej widział- i nie ukrywam, że traktuję go trochę jak mentora.
Jesteśmy już w trakcie 4 butelki, więc konwersacja przechyla się na typowy samczy temat: o kobietach. Podsumowujemy swoje związki. Wyciągamy wnioski. Próbujemy znaleźć puentę. Moja ostatnia "poważna" relacja zakończyła się zdradą ze strony partnerki. S. pociąga spory łyk z butelki i mówi:
- Wiesz, zdrada to obecnie coś powszechnego i naturalnego. W tym pędzie codzienności po prostu nie da jej się uniknąć. Zauważ, jak szybko teraz żyjemy- każda chwila to gonitwa. Do tego jakieś 3/4 czasu spędzamy tak naprawdę w pracy. Jesteśmy otoczeni ciekawymi, atrakcyjnymi ludźmi. Dobrze wiesz, jak wyglądają te wszystkie wyjazdy integracyjne.
- No tak. Alkohol, używki i przelotny seks w kiblu- podsumowuję.
- No dokładnie. Wiesz, pamiętam, jak kiedyś zacząłem podejrzewać o zdradę swoją żonę. Ona oczywiście na początku w ogóle nie chciała się przyznać. Ja w rzeczy samej sam święty nie byłem, ale jakoś nie mogłem przejść obok tego faktu obojętnie. Jak się dowiedziałem później- zakręcił się koło niej mój najlepszy przyjaciel. Któregoś dnia schlaliśmy się i wziąłem go na rozmowę- dość agresywną z mojej strony. Zacząłem wychodzić do niego ze swoimi argumentami, a on nagle przerwał mi ruchem ręki i mówi do mnie tak:
- S., ruchasz inne?
- Że co?!
- No, nie pierdol tylko odpowiedz mi szczerze: ruchasz inne?
- No rucham- odpowiedziałem.
- No to skoro sam ruchasz inne, to daj też poruchać swoją.
Pomyślałem, że ma skubany rację. Może i ten świat jest dziwny. A może po prostu jest, jaki jest- i nie do końca warto się nad tym aż tak zastanawiać?
Na zakończenie dodam tylko, że obaj panowie są najlepszymi przyjaciółmi po dziś dzień.
Jesteśmy już w trakcie 4 butelki, więc konwersacja przechyla się na typowy samczy temat: o kobietach. Podsumowujemy swoje związki. Wyciągamy wnioski. Próbujemy znaleźć puentę. Moja ostatnia "poważna" relacja zakończyła się zdradą ze strony partnerki. S. pociąga spory łyk z butelki i mówi:
- Wiesz, zdrada to obecnie coś powszechnego i naturalnego. W tym pędzie codzienności po prostu nie da jej się uniknąć. Zauważ, jak szybko teraz żyjemy- każda chwila to gonitwa. Do tego jakieś 3/4 czasu spędzamy tak naprawdę w pracy. Jesteśmy otoczeni ciekawymi, atrakcyjnymi ludźmi. Dobrze wiesz, jak wyglądają te wszystkie wyjazdy integracyjne.
- No tak. Alkohol, używki i przelotny seks w kiblu- podsumowuję.
- No dokładnie. Wiesz, pamiętam, jak kiedyś zacząłem podejrzewać o zdradę swoją żonę. Ona oczywiście na początku w ogóle nie chciała się przyznać. Ja w rzeczy samej sam święty nie byłem, ale jakoś nie mogłem przejść obok tego faktu obojętnie. Jak się dowiedziałem później- zakręcił się koło niej mój najlepszy przyjaciel. Któregoś dnia schlaliśmy się i wziąłem go na rozmowę- dość agresywną z mojej strony. Zacząłem wychodzić do niego ze swoimi argumentami, a on nagle przerwał mi ruchem ręki i mówi do mnie tak:
- S., ruchasz inne?
- Że co?!
- No, nie pierdol tylko odpowiedz mi szczerze: ruchasz inne?
- No rucham- odpowiedziałem.
- No to skoro sam ruchasz inne, to daj też poruchać swoją.
Pomyślałem, że ma skubany rację. Może i ten świat jest dziwny. A może po prostu jest, jaki jest- i nie do końca warto się nad tym aż tak zastanawiać?
Na zakończenie dodam tylko, że obaj panowie są najlepszymi przyjaciółmi po dziś dzień.
sobota, 13 czerwca 2015
Kultura
Idziemy z A. po piwo do osiedlowego spożywczaka. Ruch jak sto pięćdziesiąt- wszyscy zmierzają nad rzekę, a jest to ostatnie miejsce, gdzie można się stosunkowo tanio zaopatrzyć w alkohol. W związku z natężeniem klientów (i obawą o kradzieże) przy drzwiach wejściowych stoi jedna z ekspedientek.
- Panowie, trzeba chwilę poczekać. Jak wyjdą osoby ze środka to panowie wejdą następni.
Dobra, no problemo. Stoimy z Andrzejem i czekamy. Za nami grzecznie ustawia się reszta kolejki, jest ok, każdy zna swoje miejsce. Nagle przed cały korowód wtacza się baba marki Baba. Jakieś +50 na karku na spokojnie. Spocona jak diabli, włosy nie myte co najmniej od 5 dni. Tłuszcz wylewa się spod za ciasnych ubranek. Wparowuje jak taran i zagaduje ekspedientkę:
- No, niedługo to już zakupów nie można będzie nawet robić. Taki kraj.
Ekspedientka:
- Nie, po prostu za duży ruch. Zaraz będziemy wpuszczać, proszę na koniec kolejki.
Baba ani myśli. Spod przymrużonych świńskich oczek lustruje, jakby się tu przepchnąć. A. widzi co się święci więc staje tak, by zblokować babsko. Kilka osób wychodzi, ekspedientka uchyla dla nas dwóch drzwi. Baba startuje i próbuje wbić się przed A. Nieskutecznie. Co za peszek.
- O, panowie no co to ma być, a kultura to gdzie?!- oburza się baba.
- Ależ kultura jak najbardziej jest, tylko ona również nakazuje by pani łaskawie stanęła na końcu kolejki tak jak reszta, a nie wbijała się na siłę przed nią- odpala A.
- Co za chamstwo, bezczelność. Ta młodzież to nie ma za grosz wychowania.
- No pani też wychowaniem nie grzeszy, kolejka to kolejka- rzuca ktoś z tłumu.
- ALE KOBIETY SIĘ W DRZWIACH PRZEPUSZCZA!!
- My z kolegą po prostu dbamy o równouprawnienie, żeby nie czuła się pani pokrzywdzona- kończę wymianę argumentów.
Sytuacja trochę jak z "Dnia świra". Generalnie nie mam nic przeciwko prawom kobiet. Jestem szarmancki. Chętnie pomogę, przepuszczam w drzwiach (poza takimi przypadkami jak powyżej), ustępuję miejsca. Ale bawi mnie czasem hipokryzja kobiet w takich momentach. "Chcemy równouprawnienia"- krzyczy większość. Tylko spróbuj kurwa nie potraktować ich tak, jak przyzwyczajały je przez lata kochane mamusie.
- Panowie, trzeba chwilę poczekać. Jak wyjdą osoby ze środka to panowie wejdą następni.
Dobra, no problemo. Stoimy z Andrzejem i czekamy. Za nami grzecznie ustawia się reszta kolejki, jest ok, każdy zna swoje miejsce. Nagle przed cały korowód wtacza się baba marki Baba. Jakieś +50 na karku na spokojnie. Spocona jak diabli, włosy nie myte co najmniej od 5 dni. Tłuszcz wylewa się spod za ciasnych ubranek. Wparowuje jak taran i zagaduje ekspedientkę:
- No, niedługo to już zakupów nie można będzie nawet robić. Taki kraj.
Ekspedientka:
- Nie, po prostu za duży ruch. Zaraz będziemy wpuszczać, proszę na koniec kolejki.
Baba ani myśli. Spod przymrużonych świńskich oczek lustruje, jakby się tu przepchnąć. A. widzi co się święci więc staje tak, by zblokować babsko. Kilka osób wychodzi, ekspedientka uchyla dla nas dwóch drzwi. Baba startuje i próbuje wbić się przed A. Nieskutecznie. Co za peszek.
- O, panowie no co to ma być, a kultura to gdzie?!- oburza się baba.
- Ależ kultura jak najbardziej jest, tylko ona również nakazuje by pani łaskawie stanęła na końcu kolejki tak jak reszta, a nie wbijała się na siłę przed nią- odpala A.
- Co za chamstwo, bezczelność. Ta młodzież to nie ma za grosz wychowania.
- No pani też wychowaniem nie grzeszy, kolejka to kolejka- rzuca ktoś z tłumu.
- ALE KOBIETY SIĘ W DRZWIACH PRZEPUSZCZA!!
- My z kolegą po prostu dbamy o równouprawnienie, żeby nie czuła się pani pokrzywdzona- kończę wymianę argumentów.
Sytuacja trochę jak z "Dnia świra". Generalnie nie mam nic przeciwko prawom kobiet. Jestem szarmancki. Chętnie pomogę, przepuszczam w drzwiach (poza takimi przypadkami jak powyżej), ustępuję miejsca. Ale bawi mnie czasem hipokryzja kobiet w takich momentach. "Chcemy równouprawnienia"- krzyczy większość. Tylko spróbuj kurwa nie potraktować ich tak, jak przyzwyczajały je przez lata kochane mamusie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)