Dzień po Dniu Zakochanych. Niespecjalnie zwracałem nawet uwagę na całą tą wszechobecną na około propagandę czerwonych serduszek, baloników, bukietów i Walentynek. Na Nowym Świecie- gdzie pracuję- istny młyn. Wszędzie oczywiście zakochane i wpatrzone w siebie pary (tęcze, jednorożce, słodkości). Nie, żebym zazdrościł. Po prostu wydaje mi się, że ludzie ogłupieli pod wpływem zalewu komercji tego "święta". Faceci zapieprzają po mieście z kwiatami (wszystkie kwiaciarnie odnotowują rekordy sprzedaży względem całego roku zapewne), dziewczyny odpicowane na medal. I tylko po północy, kiedy wracam do domu mijam przynajmniej pięć lasek z napuchniętymi, czerwonymi policzkami, trzęsącą się buzią oraz tuszem rozmazanym pod oczami od płaczu. W ręku róża, torebka oraz płaszcz zabrany na szybko przy wyjściu z klubu. Wodzą na około błędnym, nieobecnym i pijanym wzrokiem. Roztrzęsionymi dłońmi próbują zapalić papierosa, tłumiąc łkanie. Już wiem, że w ich przypadku Walentynki się nie udały. Nawet nie jest mi ich specjalnie szkoda. Niektórzy po prostu zapominają, że miłość przydałoby się pielęgnować codziennie, a nie raz na rok z okazji jakiegoś głupiego święta. Ale tak to już jest. Zamiast tego, jednego dnia świat staje na głowie i tonie w wysiłkach oraz staraniach, które- koniec końców- zwykle okazują się sztuczne, lub na przymus aż do przesady. Zakończonej finałem smutnego, pijanego faceta i laski jak z opisu powyżej. Bo dał za mało róż w bukiecie. Bo chlapnęło mu się jakieś zbędne słowo. Bo czegoś nie powiedział, lub się nie domyślił.
Ogólnie zmieniło się chyba rozumienie oraz nastawienie do takiego zjawiska jak miłość. Moje pokolenie wiedzę na ten temat czerpało z filmów, książek, piosenek oraz miraży, które tworzyli nam przed oczami rodzice lub dziadkowie. Że ma być idealnie. Po wieki. Na zawsze. Jak w bajce. Biały rumak, rycerz i księżniczka. I my w to wierzyliśmy, przez wiele długich lat. Dopiero kiedy dorośliśmy- zauważyliśmy, że w większości przypadków nasi rodzice wcale nie darzą się pozytywnymi uczuciami i są ze sobą jedynie przez wzgląd na nas. Z kolei związki które tworzyliśmy nie są tymi jedynymi, szczerymi czy po grób. Oraz bliżej im do pola bitwy, niż scenariusza z romantycznego filmu. Młodsze generacje chyba nie żyją z głową w chmurach tak jak my. Stąpają twardo po ziemi. Idealny świat pięknej miłości rodem z literatury czy arcydzieł kina, zastąpiła edukacja w postaci PornHub, "50 twarzy Grey'a" czy teledysków jak od Miley Cirus. Ale może to i dobrze? Oszczędzą sobie bólu, rozczarowań i wielu bezowocnych prób.
Często ostatnio rozmawiam z K. od siebie z pracy. K. ma 22 lata, i mocno realistyczne poglądy na sprawę. Jak sama mówi- nie szuka nikogo na poważnie. Bawi się, używa życia. Twierdzi też, że coś takiego jak "miłość" jest abstrakcją w dzisiejszym świecie. Świecie, w którym związek jest na trzy lata maksymalnie. A potem do wymiany. Smutne, ale nie umiem jej nie przyznać racji. Mimo tego, iż jestem o 8 lat starszy to wciąż- nadal, w głębi siebie- marzę o tym, że kiedyś spotkam kogoś na resztę moich dni. I że będzie to szczęśliwy, pełen miłości związek. Próbuję wierzyć w to, stawiając czoła realiom, w jakich miałem dwa związki, które rozpadły się po trzech latach. Do tego jeden związek mocno toksyczny, i jeden wspaniały- ale za to z fatalnym zakończeniem. Plus kilka relacji, które nie wiadomo gdzie szły. Wszystko to w formie nieustannej paraboli wzlotów i upadków: dawanie, budowanie, walka; a potem rozczarowanie, gniew, złość, frustracja, obojętność.
Może to jest błąd i powinienem właśnie zejść z tej ścieżki oraz zaakceptować rzeczywistość? A tym samym przestać marzyć o wielkiej miłości- bo jej po prostu nie ma. Jest coś, co nada się na trzy lata maksymalnie, bo potem się nie sprawdzi. A wtedy do wymiany. Być może trzeba celować w tym by poznać kogoś, kto będzie rokował na przyszłość szansą jakiegoś zwykłego porozumienia się. Spłodzić sobie z tym kimś dzieciaka. Związek i tak się rozpadnie, ale jeśli komunikacja nie siądzie- będzie się można dogadać oraz jakoś go wychować.
Całe życie zaprzątałem sobie tym głowę- by być dobrym, nikogo nie ranić, dawać i jeszcze raz dawać. Jedyne co w zamian dostawałem- to kopniak w dupę, na zakończenie związku. I na co mi to? Wszystkie te relacje... K., J., K., A., M. Przychodziły i odchodziły. Były jedynie gośćmi w moim życiu. Jak tymczasowy przechodzień, który przypadkiem trafił na określoną drogę- po czym znalazł sobie inną ścieżkę i dalej podążył już sam. Każdy z tych epizodów uczynił mnie tylko twardszym. Względem całości- to naprawdę nieważne, nie piękne, wyblakłe. I nieistotne w perspektywie absolutu.
Podobno miłość może Cię dopaść w każdej chwili. Cholera jasna, trzeba być czujnym!
Jeśli miałbym kiedykolwiek stworzyć jakiś ranking (nie cierpię tego słowa) dotyczący moich byłych partnerek- K. zajęłaby tam wyjątkowe miejsce. Na szczycie piedestału. Dziwny to był związek: krótki ale za to intensywny. Patrząc wstecz, czułem się z nią chyba najszczęśliwszy, z wielu powodów. Sama K. stanowiła dosyć niespotykaną mieszankę zwykle wykluczających się cech: była niesamowicie kobieca, ale miała przy tym totalnie "męski" charakter. Otwarta na nowości, aktywna, otrzaskana z różnymi technologiami i nowinkami, szukająca adrenaliny, zdecydowana oraz konkretna. Do tego gamer z zamiłowania. Rozmawiałeś z nią o wszystkim, jak z najlepszym kumplem. Zero nudy i zastoju. Chętnie wychlałaby z tobą skrzynkę piwa, zagryzła mięchem, a na koniec przypieczętowała pójściem do łóżka. Propos tematu- to właśnie przy niej nauczyłem się czerpać prawdziwą przyjemność z seksu. Więc nie bójmy się tego określenia: kobieta- ideał. Cholera jasna.
Rozstaliśmy się po jakichś ośmiu miesiącach z hakiem. Zresztą jakie "rozstaliśmy się"? Zostawiła mnie! I w dodatku była tą "pierwszą", która to mnie rzuciła- a nie odwrotnie (kto przeżył, ten zrozumie). Nastał ból. Przyszła gorycz. Potem zawód i gniew. Odprawiłem raz nawet w akcie złości pełny rytuał voodoo (nie wiem, czy poskutkował). Z czasem ta cała nienawiść zaczęła się jednak rozpuszczać i przeradzać w coś konkretnego. Najpierw zacząłem biegać. Dzięki temu zrzuciłem prawie 30 kg nadwagi. Potem wsiadłem w samochód i ruszyłem w świat. Wróciłem do robienia zdjęć. Zmieniłem pracę. Zrobiłem pierwszy tatuaż. Nikomu się chyba nigdy nie przyznałem, ale głowa feniksa na moim ramieniu- to w oryginale fragment rysunku, jaki kiedyś dla mnie namalowała.
Myślę, że znajomość z nią miała istotny wpływ na mnie, i na całe moje obecne życie. Kiedy byliśmy razem- nauczyła mnie, jak powinien wyglądać taki idealny, wymarzony związek. Pokazała, że ta druga strona również umie dbać, a nie tylko brać. Za to po rozstaniu- dała mi tak naprawdę iskrę do zmian. Stworzyła mnie na nowo. Podarowała odrodzenie. Dzięki niej- dziś mam już na koncie drugi maraton przebiegnięty na pełnym dystansie 42 km. Zwiedziłem prawie całą Europę. Jeśli spojrzysz na mapę i ujrzysz najdalej wysunięty na zachód oraz na południe kraniec kontynentu- postawiłem tam swoją stopę. Zrobiłem setki dobrych zdjęć. Mam tatuaże. I bogatą historię blizn.
Zawsze się zastanawiałem jak to będzie, jeśli kiedyś przypadkiem ją spotkam na mieście. Lub złapiemy jakiś kontakt. Spodziewałem się strachu, paniki, ucisku w gardle czy na sercu. Jakiś tydzień temu napisała do mnie. Poprowadziliśmy przyjemną, luźną konwersację. Bez spiny, żalu, pretensji, czy oczekiwań. Jak dobrzy przyjaciele. Już dawno temu zaczęło mi świtać w głowie coś takiego, że ta złość, żal po rozstaniu, czy nienawiść- nie ma sensu i wielkiego znaczenia. Przez pewne rzeczy trzeba po prostu przejść. Pocierpieć. Pozwolić, by czas uleczył rany. Na koniec wszystko to ustępuje miejsca jakiejś specyficznej wdzięczności. Za wpływ, jaki to wywarło. Za zmiany, osiągnięcia. Za obecny całokształt rzeczy, spraw i poglądów. Zauważasz dobro.
Tak więc, moja droga K. Nigdy tego nie przeczytasz, i pewnie nigdy Ci tego nie powiem wprost. Ale dziękuję Ci- za wszystko, czego mnie nauczyłaś. Za to, że mnie ukształtowałaś. Przewartościowałaś moje myśli oraz stworzyłaś na nowo. I jest to kawał dobrej roboty :)