W kwestii wyjaśnienia: ten post nie będzie pochwalną pieśnią na cześć wszystkich używek świata, o nie… No, ale zawsze jest jakieś „ale”. Moim zdaniem każda rzecz na tym świecie ma dwie natury- i dokładnie tak samo jest z alkoholem, narkotykami itp. Wszystko jest dla ludzi- trzeba mieć tylko łeb na karku i trochę wyobraźni. I to jest cały klucz do sukcesu.
Kiedy jako młody (zbuntowany) pancur zaczynałem w ogólniaku swoje wojaże procentowe, był w tym pierwiastek pewnego uroku. Tak więc będąc członkiem honoris causa elitarnego, lokalnego stowarzyszenia przyjaciół napojów wyskokowych, znanego jako „Vine team”- dawaliśmy co piątek po lekcjach ostro w palnik, łojąc w przeróżnych miejscówkach tanie winiacze (siarkofruty, jabole- zwał jak zwał, wszystko w myśl prawidła: „Dlaczego tanie wino jest dobre? Bo jest dobre i tanie”… a na inne nas nie stać).
Jak się wyczekiwało na te piątki… Cały tydzień mordowania się w szkole, a po lekcjach próby naszego bandu, winiacz na trzech, przyjaciele, bracia krwi, ukochany pub, i te rozmowy o metafizyce, sensie życia do późna w nocy… Każdy z tych zakrapianych wieczorów to był olbrzymi skok do przodu, coś się usprawniało w nas, naszym myśleniu, odkrywaliśmy nieznane, chwytaliśmy sedno. Samo „picie” nie było istotne- liczyły się te więzi, dyskusje, pytania… bo zawsze w tym chodziło o to COŚ.
Na dokładkę zostawały te chwiejne, uchachane powroty do domu o trzeciej nad ranem, graniczące z ostrożnością godną włamywaczy… Moi rodzice mieli ze mną chyba kilka niezłych „przygód”- choć czasem myślę, że ich to raczej bawiło.
Potem przyszły studia, i brutalne ściągnięcie w dół- gdy chciało się pogadać na jakiś „poważny” temat, a jedynym co się słyszało był tekst: „Ej, chyba za mało się najebałeś- weź, pij więcej”. Znacie to? I nagle wielki filozof z wyżyn intelektualnych odkryć egzystencjalnych zaczynał tonąć w tym, co mu zostało przed nosem- morzu alkoholu, frustracji i rozczarowaniu…
Long story short- ostatnio znów jestem „w ogólniaku”. Pierwszy raz (mimo sporadycznych przypadków tego typu- bo i owszem, się zdarzały) od baaaaardzo dawna, i nawet jeśli spadam prawie z dywanu na łeb- to czuję, że o te COŚ właśnie zahaczam, gdzie umysł pracuje kreując tysiące pomysłów, robię skok do przodu, widzę sens, inspirację. Poznaję to nowe, niezbadane.
Po raz kolejny- przypadkiem (no fakt: przecież nie ma przypadków)- spotkałem na swej drodze wyjątkowe osoby, które nie dały się jakość przerobić na papkę znającą tylko jeden kierunek (czyt.: „Skrócona biografia przeciętnego polaka”), chcą coś tworzyć, działać. I mają gdzieś „masy”, żyją odważnie, nie boją się i nie przepieprzają swojego życia na modlitwach przed facebookiem. Piękne zjawisko.
Jak to mówił Roman Kostrzewski z KAT'a: "Lepiej w knajpie zabalować, niż w chałupie wykorkować"... :) Czasem trzeba sobie powiedzieć: „fuck this!” i zwolnić hamulce. Bo tym, co będzie się wspominać na starość z uśmiechem nie zostaną bynajmniej ugrzecznione, nasycone samokontrolą, sztywne wieczorki przy herbatce… a te dzikie, nawalone w trupa, pełne dziur w pamięci momenty. Gdzie bawisz się jak dziecko, śmiejesz się z niczego moknąc na deszczu, olewasz konwenanse i jesteś na krótką chwilę po prostu wyzwolony.
Pij, pal, próbuj, byś wiedział jak to smakuje i nie żałował- aby nie kosztem kogoś. Nawet za cenę potężnego bólu głowy następnego dnia, czy urwanego filmu- czasem warto. Trzeba wiedzieć tylko kiedy, gdzie, i z kim.
Ostatnie tygodnie sprawiły, że zaczynam jakoś ufniej spoglądać w przyszłość… Nie potrafię tego wytłumaczyć w logiczny sposób- ale to jest jakby wewnętrzny głos, taki ze środka, który na przekór całemu bałaganowi wokół zdaje się uśmiechać i mówić: „Nie martw się, wszystko idzie w dobrym kierunku”.
I rzeczywiście- jestem spokojny. Czuję, że szykują się chyba zmiany. Taki głęboki wdech przed skokiem do wody… Wierzę w tą „przestrzeń” i w jej działanie- w silny związek przyczyny i skutku- bo przecież nic nie dzieje się przypadkiem. Po gorszych chwilach zawsze nadchodzą te lepsze; zaś to, co najpierw zdawało się być naszą (pozorną) przegraną- okazuje się później wewnętrznym zwycięstwem...
Z reguły unikam planowania na długie dystanse- ponieważ znam już trochę życie i wiem, że ono lubi czasami płatać figle: na złość, na przekór, wbrew i basta. Ileż to bywało dotąd wspaniałych koncepcji- wyklarowanych, przemyślanych… nic, tylko realizować z zapałem. A tu nagle bach! I cały misterny plan lądował w koszu.
Ja jednak mam pewien cel. Znalazł mnie właściwie sam- nie poszukiwałem go, nie robiłem nic na siłę- po prostu pojawił się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Naturalnie, tak jak być powinno… Może nie tyle jest to ‘cel’- bardziej marzenie lub propozycja konkretnej ścieżki, którą mogę spróbować podążyć za jakiś czas. Będzie to oczywiście wymagało ode mnie pracy, uporu i poświęcenia. Ale gra jest chyba warta świeczki. Został mi rok do ukończenia studiów. To wtedy zadecyduję o odpowiedzi na wielkie: „Co dalej?”.
...
Kilka miesięcy temu świat jakoś wypadł mi z moich rąk. Nagle pojawiło się wokół mnie wiele tzw. „martwych spraw” i pytań, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Kiedy we wszystkim już zwyczajnie się pogubiłem, pewna mądra osoba podesłała mi w mailu cytat ze Św. Augustyna: „Odnaleźć stałość w odczuwanych sprzecznościach – oto jest cel walki z samym sobą”. Na początku nie rozumiałem tych słów, nie potrafiłem odnieść do siebie i połączyć w całość. Myślę, że powoli dochodzę jednak do sedna…
Jesteśmy tylko ludźmi- i choćby nie wiem co- na zawsze pozostaniemy już pełni rozterek, sprzeczności, wątpliwości… Tego wewnętrznego wiatru, który ciągle gdzieś skądś wieje- próbuje kierować w zupełnie inne strony niż normalnie, zawracać z już obranej ścieżki. Wiele razy przyjdzie nam się z tym mierzyć w najmniej spodziewanym momencie, okolicznościach. Będziemy generować problemy, czuć z tym źle, mylić w osądach, robić potworne błędy, gubić na wiele długich dni i nocy… Bo tak to już jest. Nie da się tego ani zmienić, ani uniknąć. Ale można się z tym po prostu pogodzić, zaakceptować jako stan naturalny.
Kiedy mamy w życiu totalną zawieruchę, i niczego nie jesteśmy już pewni… warto zrobić kilka rzeczy. Wyjechać, zostawić choćby na chwilę wszystko, uciec od bieżących spraw- z dala od komórek, sieci. Posiedzieć trochę w ciszy, blisko natury. Wybrać się nad jezioro, na szlak w góry, pojeździć rowerem po lesie. Czytać, obejrzeć mądry film, szukać nowych doznań, spróbować wsłuchać się w swój wewnętrzny głos. Znaleźć sobie cel- taki, który będzie wymagał od nas pracy, wysiłku… I ufać przestrzeni. Bo w końcu wszystko się odmieni...
Chciałem się dziś z Wami jeszcze czymś podzielić… To moje wielkie odkrycie muzyczne tego roku: Bombay Dub Orchestra. Piękne dźwięki, piękna przestrzeń, piękny obraz. Safe journey!
W poprzednim poście wspomniałem co nieco o koncepcji tytułowego Eurotripu. Rok temu wpadliśmy z moim kumplem Dominikiem na pomysł, by w wakacje zorganizować sobie podróż po zachodniej części Europy. Pół roku przygotowań, obmyślania trasy, zbierania gotówki… i w końcu stało się: ruszyliśmy starym, 28-o letnim VW Passatem w trwającą 3 tygodnie, wielką przygodę. Bez wygód, komórek, Internetu, w surowych warunkach, do tego zwiedzanie, chłonięcie obcej kultury, zdjęcia, muzyka i pełna przestrzeń zmieniającego się horyzontu…
Od razu po powrocie planowaliśmy już drugą edycję- tym razem na wschód. W marcu życie postanowiło spłatać mi jednak figla- musiałem rozstać się z pracą, i już wtedy wiedziałem, że w tym roku z wyprawy raczej nici- nie dam rady uzbierać pieniędzy. Podłamałem się trochę- perspektywa lata coraz bliżej, a tu żadnego realnego planu. W głowie miałem już pomysły scenariusza na jeden z tych bzdurnych programów w stylu MTV, o wdzięcznym tytule: „Moje chujowe wakacje”…
Aż tu pewnego dnia dzwoni do mnie Pan Dominik, niosąc wieści niebłahej treści- wystarczy kilka dni wolnego, taka a taka trasa, tyle a tyle pieniędzy- słowem: ruszajmy na Słowację! Jego propozycję podsumowałem cytatem z filozofii Katarzynizmu: „Hej, przygodo!”…
I Eurotrip II: edycja słowacka stał się faktem.
Słowacja to genialny kraj do zwiedzania- zwłaszcza na polskie realia, gdy nie dysponuje się zbytnio czasem ani pieniędzmi: atrakcyjnych miejsc do zobaczenia nie brakuje i każdy znalazłby tu coś dla siebie, poza tym jest naprawdę tanio (dla porównania: kamping na terenie Hiszpanii to koszty mniej więcej 30 €, zaś doba w pensjonacie na Słowacji… jakieś 7- 9 € ).
Kiedy tylko przekracza się granicę, czuje się obecność zupełnie innego klimatu. Większość domów sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się tu co najmniej 20 lat temu; mijane po drodze auta to w dużej mierze stare Skody, Wartburgi, Łady czy ciężarówki pamiętające prawdopodobnie ZSRR i wujka Stalina (niech mu ziemia lekką będzie). Mimo tej pozornej „biedy”, drogi tamtejszych wiosek są w lepszym stanie niż najśmielsze mity polskich autostrad…
Całokształt przypomina trochę Polskę jakieś 15- 20 lat temu… Gdy „woda sodowa” nie uderzała naszym rodakom zbyt mocno do głowy, ludzie byli dla siebie bardziej otwarci, serdeczniejsi, kiedy jeszcze „kultura” zachodu nie wdarła się z takim impetem w naszą rzeczywistość…
Słowacja, mimo, że przecież od 2004 roku należy do Unii Europejskiej, tak jak reszta Europy zachodniej zdołała zachować pewną suwerenność od tej amerykanizacji, z którą my walkę przegraliśmy. Wyrzekając się wszystkiego, co czyniło nasz kraj unikalnym i zachłystując się „kulturą zachodu”, którą gdybym tylko mógł- zapakowałbym w jakąś rakietę i odesłał z najserdeczniejszymi pozdrowieniami dla towarzyszy z USA…
Pod wyżej wspomnianym względem możemy tylko zazdrościć innym krajom UE… Mam na myśli pewien szacunek dla natury i środowiska… Miasto jest jak każde inne miasto. Ale wyjeżdżasz tylko za rogatki i znajdujesz się w zupełnie innym świecie: przyrodzie nie tkniętej ludzką ręką, pierwotnej, pięknej i prawdziwej- gdzie nikt nie wpiernicza się (za przeproszeniem) z siekierą w las, by postawić tylko kolejny znak „McDonald’s- 1,5 km”.
Pierwszym naszym punktem docelowym był widoczny powyżej, Spišský Hrad, czyli zamek Spiski- zabytkowy kompleks z przełomu XI i XII wieku, jeden z największych tego typu w środkowej Europie, zajmujący powierzchnię ok. 4 ha. Warto tu dodać, że figuruje on na liście światowego dziedzictwa UNESCO… czyli jest to rzecz naprawdę godna obejrzenia. My niestety trochę się spóźniliśmy- zwiedzanie wnętrza ruin możliwe jest tylko do godziny 18. Zrekompensowaliśmy to sobie więc piszą wędrówką wokół całego kompleksu… a trzeba tu powiedzieć, że obejście 4 hektarów po stromym i trudnym terenie nie jest w żadnym stopniu bułką z masłem. Mimo tego, gdy wspięliśmy się pod mury po zachodniej stronie, po raz kolejny moje serce wypełniło się tym ciepłym, obezwładniającym umysł uczuciem współgrania z przestrzenią… Częściowo zachmurzone niebo nagle otworzyło się, zalewając tereny u stóp zamku światłem zachodzącego słońca… W połączeniu z wiatrem, wysokością na której byliśmy dało to poczucie pewnej niesamowitości chwili. To właśnie one sprawiają, że czuje się sens tej codziennej walki życia, pracy, kształcenia się… Kiedy widzisz coś takiego, reszta pozostaje jakby w tyle, zupełnie nieważna. „Tańczysz… a niebo gra”. Zobaczcie sami, mimo, że poniższe zdjęcia i tak nie oddają nawet 70% magii tego widoku w rzeczywistości…
Noc spędziliśmy na parkingu pod zamkiem, a rankiem ruszyliśmy w góry.
Tu należy się słowo wyjaśnienia: otóż zawsze należałem do przeciwników gór, tłumacząc, że zupełnie nie rozumiem, po co fascynować się stertą jakiegoś gruzu, „zasłaniającego widok na Słowację”… Do tej pory piękno potrafiłem dostrzegać tylko w morzu, jeziorach, lasach.
Bakcyla górskiego załapałem rok temu, i dziś już wiem, że niczego nie da się porównać z przyjemnością mierzenia się z potęgą masywów i przestrzenią, jaka ogarnia cię będąc wysoko…
Postanowiliśmy więc zdobyć Sławkowski Szczyt (2452 m n.p.m.), znajdujący się po słowackiej stronie Tatr. Poruszaliśmy się po niebieskim szlaku, wędrówkę rozpoczynając ze Starego Smokowca- jakieś 4- 5h drogi do samego szczytu.
Co ciekawe, najbardziej umęczyłem się na początkowym etapie- przejściu przez las. Samo wspinanie się po górach było już zupełnie odmiennym uczuciem: wymagającym wprawdzie większej siły fizycznej, ale mającym też znamiona czegoś tak unikatowego, nie do przeżycia w innych warunkach… Myślę, że istnieje jakaś dziwna magia zaklęta w górach: wraz z wysokością znika zmęczenie, problemy, wątpliwości... Działa przestrzeń, cisza, odzywa się wewnętrzny, prawdziwy głos... Jesteś coraz wyżej, i wyżej… Cel to szczyt. W głowie pojawia się taka myśl, wołanie- by iść dalej. To daje energię mięśniom, pompuje krew, uwalnia…
I nagle docierasz na sam wierzchołek- nic już nie ma znaczenia. Nie słychać wiatru, nie czujesz zmęczenia, pragnienia… wszystko co drażni myśli, zostaje gdzieś hen, hen… Daleko poniżej. Liczy się ta święta chwila, widok z góry, ogromna przestrzeń zespolenia z tym co pierwotne, prawie sakralne… Nie do opisania.
Byliśmy chyba najgorzej przygotowanymi wspinaczami na szlaku. Mijały nas ekipy, wyposażone w genialne sprzęty, profesjonalne obuwie, stroje, gadżety… A my w adidasach, z butelką wody i sucharami w plecaku. Mimo tego, oszacowaliśmy, że byliśmy prawdopodobnie jedną z pięciu ekip tego dnia, którym udało się zdobyć szczyt. Na samej górze spotkaliśmy się z parą ze Słowacji, Węgrem i Anglikiem- i tu zacierały się wszelkie granice, bariery kulturowe. Zaczęły się rozmowy, dzielenie się jedzeniem, tym co mamy. Wspólne przeżywanie radości z wejścia na górę… Taka zwykła (niezwykła) ludzka serdeczność, otwartość, której tak mi tu w Polsce brakuje na co dzień. Gdy nikogo nie traktujesz jak potencjalnego wroga, rywala… Gdzie człowiek- człowiekowi nie wilkiem… a bratem.
Droga powrotna również była wyzwaniem… Nadeszła ogromna mgła, szlak był totalnie pusty- kilka razy gubiliśmy drogę, trzy razy napotkaliśmy w górach kozicę, ale na szczęście tego dnia w ogóle nie padało i po kilku godzinach zeszliśmy na dół- w całości. Chyba jakieś wyższe siły naprawdę chciały, by nam się ta wyprawa udała i miały nas w opiece.
Powrót do domu zawsze jest trochę smutny. Musisz wrócić do szarej codzienności, zostawić za sobą to beztroskie piękno, którego właśnie doświadczałeś. Ale masz je już potem na zawsze gdzieś obok, w postaci zdjęć, wspomnień, i tego co w duszy, zapisane głęboko i niedostępne dla innych…
Z jednej strony cieszę się, że edycja słowacka trwała tylko kilka dni, a nie trzy tygodnie- jak nasz pierwszy Eurotrip… Wtedy powrót do rzeczywistości był zdecydowanie cięższy…
Panorama ze Sławkowskiego Szczytu (kliknij, by powiększyć)
Jest upojenie w samotnym wybrzeżu, Jest społeczność gdzie nie ma intruzów Przy głębokim morzu i muzyce jego szumu. Nie człowieka kocham mniej, lecz naturę bardziej." - Lord Byron
Dziś będzie o pewnej historii z lat 90’tych, która wydarzyła się naprawdę. Dla mnie samego stała się katalizatorem wielu ważnych zmian oraz późniejszych wydarzeń w moim życiu. Pierwszy raz otarłem się o nią jeszcze w liceum- całość opisywał rozdział jednej z książek do języka angielskiego, z której się uczyłem- wtedy jednak nie wywarła ona na mnie wrażenia… cóż, młodość. Dopiero po latach (konkretnie jakiś rok temu z kawałkiem) przyjechał do mnie w odwiedziny mój dobry przyjaciel. Przywiózł ze sobą pewien film… Pierwsze minuty, trybiki maszyny zaczęły pracować, i już wiedziałem: „To o nim!”.
Postać, o której piszę to widoczny na zdjęciu powyżej Amerykanin, Christopher Johnson McCandless (ur. 12 lutego 1968, zm. prawdopodobnie 18 sierpnia 1992). Co sprawia, że był on tak wyjątkowy?
W jego biografii wielu z nas mogłoby odnaleźć wspólne elementy. Obracamy się w specyficznym środowisku, dorastamy pod wpływem rodziców, w pewien sposób jesteśmy przez nich nakierowywani… Wiadomo, przecież „chcą dla nas dobrze”. Podążamy więc określoną ścieżką: kończymy liceum, idziemy na studia, potem praca, kariera, związki…
Chris i jego siostra musieli się zmagać z piekłem nieudanego małżeństwa swoich rodziców… Wieczne kłótnie, groźby rozwodów, szantaże emocjonalne, przemoc… Dodatkowo, pewnego dnia chłopak odkrywa zaskakującą prawdę: oto piękna i kolorowa (oficjalna) historia miłości między jego rodzicami kryje ukrywaną przez lata bolesną przeszłość: Walt, ojciec- posiadał drugą rodzinę, którą zostawił dla biologicznej matki Chrisa. On sam był zaś nieślubnym dzieckiem…
Stało to dla niego zabiciem prawdy codziennego dnia. Dowodem kłamstwa i fałszu w teatrze pozorów szczęśliwego, rodzinnego życia; pełnego hipokryzji, oceniania, masek.
McCandless ucieka więc w świat wartości literatury. Zaczytuje się powieściami Jacka Londona, Henry’ego Davida Thoreau, Tołstoja… Następnie kończy studia, oszczędności swojego życia (24 000 dolarów) wpłaca na cele charytatywne, resztę pieniędzy pali, niszczy dokumenty… i znika.
Urwawszy kontakt z rodzicami, wyrusza na trwającą dwa lata samotną wędrówkę po Ameryce. Przybrawszy nowe imię- Alexander Supertamp („Super-podróżnik”), bez grosza przy duszy, środkami takimi jak pociągi towarowe czy autostop zwiedza Arizonę, Kalifornię i Południową Dakotę; latem 1990 roku dociera do jeziora Mead, przeżywa tzw. błyskawiczną powódź; spływa też kajakiem w dół rzeki Kolorado do Zatoki Kalifornijskiej, a następnie do Meksyku. Po drodze jego losy splatają się z wieloma osobami- Alex jednak nie zagrzewa nigdzie miejsca na dłużej… Rozumie, że stosunki międzyludzkie nie są najistotniejszą sprawą, jaką musi ogarnąć… Serce podpowiada mu, że ostateczną, wewnętrzną batalię o wyzwolenie się z fałszu i hipokryzji tego świata będzie mógł wygrać, mierząc się z surowym klimatem Alaski…
Tu niestety muszę urwać (zakończenie tej przygody zdradziłem już i tak wystarczająco).
Jego losy opisał w książce pt. „Into the Wild” dziennikarz, Jon Krakauer. Potem, na jej podstawie Sean Penn nakręcił film o tym samym tytule (oczywiście polscy tłumacze list dialogowych jak zwykle popisali się, interpretując „Into the Wild” jako, uwaga: „Wszystko za życie”). Książka (mam, czytałem) jest jednak niczym innym, jak tylko dziennikarską pisaniną- trochę faktów, hipotez, przypuszczeń i porównań do innych, podobnych do Alexa ascetycznych podróżników.
Prawdziwy klimat kryje się w genialnej, moim zdaniem, ekranizacji. Świetna rola Emile Hirsch’a, doskonała muzyka autorstwa Eddiego Veddera z Pearl Jamu i Michaela Brook’a… słowem: magia. Sam reżyser- Sean Penn przekazuje zaś sugestywnie cały pierwiastek tej pierwotnej, ludzkiej tęsknoty… za ucieczką od kłamstw, fałszu i obłudy, oraz za prawdą i harmonią, jaką ma w sobie od zawsze natura. Mówi też o potrzebie wolności, przestrzeni, bycia nieograniczonym, wyzwolonym od szufladkowania, czy złudnego poczucia bezpieczeństwa naszych rodzin, kariery, pieniędzy…
Bo czy rzeczywiście w dzisiejszych czasach rodzina, czy statut zawodowy może być stałym punktem oparcia, opoką, sensem egzystencji? W świecie, rządzonym przez pieniądze, media, korporacje, rat race; gdzie „prawdziwa miłość” nie trwa dłużej niż jakieś trzy lata z haczykiem…?
Co zatem jest tą esencją?
Od pierwszego mojego obejrzenia „Into the Wild” można powiedzieć: przeszedłem długą i wyboistą drogę. Film ten stał się dla mnie pewnego rodzaju motywacją. Ja też zapragnąłem takiej ucieczki. W głowie zaczął rodzić się konkretny plan, towarzyszyła mi w tym także pewna dobra dusza, która czuła gdzieś w sobie ten sam prąd co ja… Tak powstała koncepcja „EUROTRIPU”, podróży o specyficznym charakterze. Dwóch kumpli, 28-o letni VW Passat Combi, trasa- obejmująca całą Europę, trochę kasy, urlop na trzy tygodnie... i hej, przygodo! Żadnych wygód, Internetu, telefonów komórkowych- tylko muzyka, droga, zdjęcia i lokalny folklor.
Ta podróż (odbyły się już dwie edycje) to był najpiękniejszy czas mojego życia. Doświadczyłem i zrozumiałem, co tworzy prawdziwą wolność (tak, jest ona możliwa!), czułem całym sobą przestrzeń, potęgę świata i jego piękno…
Schody zaczęły się po powrocie. Naprawdę ciężko jest po czymś takim wrócić do „normalnego życia”: problemów, obowiązków, pracy, przymusu uśmiechania się i nakładania masek związanego z koniecznością życia w społeczności…
„Into the Wild” niesie bowiem ze sobą pewną pułapkę… w postaci olbrzymiej tęsknoty. Za tą harmonią z naturą, życiem innym niż te, do którego zmuszają nas nasi rodzice, przyjaciele, znajomi, szkoła, media… Bo nagle uświadamiasz sobie, że taki scenariusz nie jest już w żaden sposób możliwy do zrealizowania… Gdyż świat się zmienił, bezpowrotnie, nieodwracalnie.
Czasem myślę, że ten film, jak i cała historia- to po części błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Bo z jednej strony zwraca nam uwagę na to, co uniwersalne. Na doszukiwanie się prawdy, szczerości, głębi- w świecie, naturze, ale i w nas samych. A z drugiej- niesie tęsknotę za czymś ulotnym, ponadzmysłowym- raniąc dogłębnie, gdy rzeczywistość nie jest nawet odrobinę podobna do tego, co niesie ten obraz, muzyka i przekaz…
Mimo wszystko- jest to moim zdaniem arcydzieło, film, który może być kamieniem milowym dla każdego. Jeśli nie czytaliście/ oglądaliście- gorąco polecam. Nie dajcie się tylko zranić… zbyt głęboko.