Nie było mnie tu już jakiś czas. Chciałem zniknąć stąd z klasą angielskiego dżentelmena, czyli bez pożegnania. Ale chyba nie da się tak łatwo. Więc w końcu odpaliłem kompa. Zalogowałem się. Piszę.
Na początku stycznia ogarnąłem swoje cztery litery. Wyrzuciłem wszystkie niepotrzebne mi rzeczy. Ubrania, w których już dawno nie chodziłem, ale trzymałem z czystego sentymentu (sweter z Woodstocku, Bundeswehra, sprane koszulki z logo ulubionego zespołu, i inne) zaniosłem do kontenera PCK. Podarłem zbędne dokumenty, stare notatki czy umowy. Nazbierało się jakieś pięć worków na śmieci. Nie wiedziałem, że taki ze mnie chomik.
Rzeczy niezbędne upchałem do plecaka. Wszystkie książki popakowałem do kartonów. Gitara wylądowała w pokrowcu. Zgarnąłem cały ten majdan i zapakowałem w samochód. Zamknąłem za sobą drzwi. Klucze od Kinowej Straße zdałem w ręce właścicielki. Niemal bez oglądania się za siebie wsiadłem do auta, i opuściłem (mam nadzieję, że raz na zawsze) Wielkie Miasto Warszawa.
Przez ten czas zaglądałem tu tylko sporadycznie. Z wybrednością wybierałem spontanicznie jakiś stary post. By przeanalizować, odświeżyć sobie pamięć, do czegoś wrócić. Ale im więcej czytałem, tym coraz mocniej zdawałem sobie sprawę... że nie mam do czego wracać. Ani o czym tu pisać.
Zmieniłem się- tak mocno, jak zmieniło się moje otoczenie, ludzie, czy sprawy, które rzeczywiście są dla mnie teraz istotne. Nie jestem obecnie tą samą osobą, która przez te pięć lat wylewała na tym portalu swoje żale, niepowodzenia, troski, obawy, czy poglądy. Nie mam już żalu. Niepowodzenia doprowadziły mnie do momentu, w którym zacząłem się na nich uczyć. Przestałem się bać. Życia, oczekiwań, presji. A moje poglądy... chyba nikogo właściwie nie muszą już interesować. Co ja jestem, Gandhi?
Żegnaj, Warszawo. (Ty stara, brzydka kurwo).
Tak czy inaczej, dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądali- jakby nie patrzeć wyświetlają mi się statystyki i widzę, że mimo iż nie publikowałem tu niczego od miesięcy- blog nadal "żyje" (chyba już własnym życiem). Jeśli zaglądacie- przestańcie. Stwórzcie swoją własną rzeczywistość. Bez strachu, narzekania, żalu, ran. Pełną odwagi, otwartości, szczerości i miłości. Bo tylko to ma największy sens.
Jeśli coś, zapraszam o tu: http://parabolis.blogspot.com/ Tutaj tworzę teraz obrazy i emocje. Bez zbędnego narzekania. Subskrybujcie, rozpowszechniajcie- jeśli chcecie. Będzie mi niezwykle miło.
Over and out. ŻEGNAM.
I am Jack's wasted life
Czas okrutnych cudów jeszcze nie przeminął. Więc nie oszukuj się. Nikt nic nie widzi!
wtorek, 1 marca 2016
czwartek, 10 grudnia 2015
Logika Wielkiego Miasta
Jadę sobie spokojnie do pracy. Godzina 7:30, tramwaj nr 17- kierunek: Mordor na Domaniewskiej. W środku- jak sardynki, poupychane jakieś pół populacji miasta Warszawa. Po kablu łączącym mój odtwarzacz mp3 ze słuchawkami krąży sobie w
najlepsze Rammstein, więc na nic właściwie nie zwracam większej uwagi. Gdzieś przy przystanku Nowowiejska skład nagle się zatrzymał. I stoi. Wypadek- jakaś babka wpieprzyła się samochodem pod inny tramwaj. Standardowo wszystkie drzwi się otworzyły, i cały ten lud pracujący spieszący się do swoich korporacji wylał się w trybie ekspresowym na ulicę. W środku składu zostałem tylko ja, maszynista i jakieś 5- 10 osób.
Kto przeżył coś takiego, ten wie- że zwykle wszystkie służby drogowe działają wtedy naprawdę szybko, i o ile nie ma żadnych ofiar śmiertelnych, cały ruch zostaje przywrócony w 15 minut. Maksymalnie. Tak więc rozejrzałem się po wagonie, wybrałem najwygodniejsze miejsce, usiadłem i słucham dalej muzyczki. Zastanowiła mnie wtedy jedna rzecz. Odcinek na linii Dworzec Centralny/ Mordor jest o tyle specyficzny, że niestety dotrzeć tam można tylko i wyłącznie tramwajem nr 17. (Jest jeszcze 33-ka, ale ona dojeżdża tylko do przystanku Kielecka, i nigdzie dalej). Poza tym nie ma zbyt wiele alternatyw. Żadnego autobusu, innego tramwaju. Pozostaje ewentualnie metro, ale tu trzeba się nakombinować. Tak więc, jeżeli gdzieś po drodze coś się wydarzy- awaria albo jakiś wypadek- wszystko stoi. Kaplica.
Minęło 10 minut. Tak jak przewidywałem, drogowcy szybko się uwinęli, tramwaj ruszył. Z dziesięcioma osobami na pokładzie. Przystanek dalej stał już cały tłum pasażerów, którzy niecały kwadrans temu jechali tym samym składem. Jakieś niedobitki starały się dobiec i zdążyć- eleganckie panie w szpileczkach, sapiący biznesmeni z aktówką i pod krawatem. Drzwi otworzyły się, tłum korpo-szczurów wlał się do środka. O dziwo nikt nie zginął.
Zawładnął mną ciąg pytań, na które zapewne nie znajdę nigdy odpowiedzi. Czy przejście szybkim tempem jednego przystanka, by potem i tak wsiąść do tego samego pojazdu (bo przecież nie ma nic alternatywnego by dojechać) faktycznie jakoś przyspieszy drogę do pracy? Czy psucie sobie nastroju przeklinaniem systemu komunikacji w sytuacji, gdy i tak problemu nie da się rozwiązać ma tu głębszy sens? Gdzie tu logika?
Kto przeżył coś takiego, ten wie- że zwykle wszystkie służby drogowe działają wtedy naprawdę szybko, i o ile nie ma żadnych ofiar śmiertelnych, cały ruch zostaje przywrócony w 15 minut. Maksymalnie. Tak więc rozejrzałem się po wagonie, wybrałem najwygodniejsze miejsce, usiadłem i słucham dalej muzyczki. Zastanowiła mnie wtedy jedna rzecz. Odcinek na linii Dworzec Centralny/ Mordor jest o tyle specyficzny, że niestety dotrzeć tam można tylko i wyłącznie tramwajem nr 17. (Jest jeszcze 33-ka, ale ona dojeżdża tylko do przystanku Kielecka, i nigdzie dalej). Poza tym nie ma zbyt wiele alternatyw. Żadnego autobusu, innego tramwaju. Pozostaje ewentualnie metro, ale tu trzeba się nakombinować. Tak więc, jeżeli gdzieś po drodze coś się wydarzy- awaria albo jakiś wypadek- wszystko stoi. Kaplica.
Minęło 10 minut. Tak jak przewidywałem, drogowcy szybko się uwinęli, tramwaj ruszył. Z dziesięcioma osobami na pokładzie. Przystanek dalej stał już cały tłum pasażerów, którzy niecały kwadrans temu jechali tym samym składem. Jakieś niedobitki starały się dobiec i zdążyć- eleganckie panie w szpileczkach, sapiący biznesmeni z aktówką i pod krawatem. Drzwi otworzyły się, tłum korpo-szczurów wlał się do środka. O dziwo nikt nie zginął.
Zawładnął mną ciąg pytań, na które zapewne nie znajdę nigdy odpowiedzi. Czy przejście szybkim tempem jednego przystanka, by potem i tak wsiąść do tego samego pojazdu (bo przecież nie ma nic alternatywnego by dojechać) faktycznie jakoś przyspieszy drogę do pracy? Czy psucie sobie nastroju przeklinaniem systemu komunikacji w sytuacji, gdy i tak problemu nie da się rozwiązać ma tu głębszy sens? Gdzie tu logika?
piątek, 13 listopada 2015
Circle of life II
Karma is a bitch. Sometimes.
Nie piszę tego akurat w złym kontekście. A już na pewno nie z pretensją. Od prawie miesiąca codziennie medytuję. Niekiedy nawet i dwa razy. Cieszę się z tego faktu- bo jest to swojego rodzaju powrót do tych praktyk i to po wielu latach. Kiedy jakieś 10 lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z buddyzmem- zacząłem również medytować. Niestety zabrakło mi tu konsekwencji, do tego przyszło zniechęcenie ze względu na brak odczuwalnych postępów. Pomijam też fakt, że byłem w tym temacie zupełnym żółtodziobem, a w tamtych czasach nie miałem jeszcze takiego dostępu do sieci czy nawet do ogólnych informacji. Więc było to poniekąd praktykowanie trochę po omacku. Dzisiaj za to odpalasz sobie Wujka Google lub Ciocię Wikipedię i możesz czytać o tym przez dłuuugie tygodnie.
Nadrobiłem więc braki. Medytuję. Czuję, jak powoli- ale systematycznie- następują pewne zmiany. I (nie zapeszając) poprawa. Także leki zaczęły działać. Od kilku dni mam co prawda lekki spadek, ale ogólnie ostatnie tygodnie to był niemal nieustanny raj hiperaktywnego haju. Wychodzisz przed blok, a słonko mówi ci: "Dzień dobry!". Przestałem się zadręczać wieloma rzeczami. Pilnuję się, próbując wyeliminować sześć przeszkadzających płaszczyzn: dumę, zazdrość, przywiązanie, niewiedzę, skąpstwo, gniew. Codziennie w trakcie medytacji wysyłam dobre życzenia. Nawet (właściwie: zwłaszcza) dla tych osób, z którymi bywa mi nie po drodze. Wydaje mi się, że stopniowo zaczynam się otwierać na to, co wysyła w moim kierunku przestrzeń. Drobne sygnały, sprzężenia zwrotne. Jestem jeszcze ślepy jak kret w biały dzień. Coś tam jednak zaczynam odbierać.
Od jakiegoś czasu zastanawiałem się trochę nad koniecznością zmian- związanych także z miejscem zamieszkania. Jeśli więc do tej pory miałem jakiekolwiek wątpliwości dotyczące znaków wysyłanych mi przez przestrzeń- to zostały one chyba definitywnie rozwiane. Ostatni tydzień spędziłem w Olsztynie. Odpocząłem, spotkałem się z przyjaciółką, zrobiłem nowy tatuaż. Wracam, i jakiż ogromny był mój kompletny brak zdziwienia, kiedy od progu współlokator poinformował mnie, że wraz z końcem grudnia właścicielka mieszkania wypowiada nam umowę. Karma is a bitch :) Zaśmiałem się tylko. To taka przysłowiowa kropka nad "i".
Tak więc zanosi się na zmiany. Myślę intensywnie o Wrocławiu. Ciągnie mnie tam coś. Do końca grudnia zostało jeszcze sporo. Jutro mam kolejną wizytę u psychiatry. Liczę na kontynuację zwolnienia. Byłoby mi to na rękę- miałbym dużo czasu na ogarnięcie wszystkiego na spokojnie. Obym też zdążył wyhodować parę stalowych jaj, które pomogłyby mi podjąć konkretne decyzje.
Nie piszę tego akurat w złym kontekście. A już na pewno nie z pretensją. Od prawie miesiąca codziennie medytuję. Niekiedy nawet i dwa razy. Cieszę się z tego faktu- bo jest to swojego rodzaju powrót do tych praktyk i to po wielu latach. Kiedy jakieś 10 lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z buddyzmem- zacząłem również medytować. Niestety zabrakło mi tu konsekwencji, do tego przyszło zniechęcenie ze względu na brak odczuwalnych postępów. Pomijam też fakt, że byłem w tym temacie zupełnym żółtodziobem, a w tamtych czasach nie miałem jeszcze takiego dostępu do sieci czy nawet do ogólnych informacji. Więc było to poniekąd praktykowanie trochę po omacku. Dzisiaj za to odpalasz sobie Wujka Google lub Ciocię Wikipedię i możesz czytać o tym przez dłuuugie tygodnie.
Nadrobiłem więc braki. Medytuję. Czuję, jak powoli- ale systematycznie- następują pewne zmiany. I (nie zapeszając) poprawa. Także leki zaczęły działać. Od kilku dni mam co prawda lekki spadek, ale ogólnie ostatnie tygodnie to był niemal nieustanny raj hiperaktywnego haju. Wychodzisz przed blok, a słonko mówi ci: "Dzień dobry!". Przestałem się zadręczać wieloma rzeczami. Pilnuję się, próbując wyeliminować sześć przeszkadzających płaszczyzn: dumę, zazdrość, przywiązanie, niewiedzę, skąpstwo, gniew. Codziennie w trakcie medytacji wysyłam dobre życzenia. Nawet (właściwie: zwłaszcza) dla tych osób, z którymi bywa mi nie po drodze. Wydaje mi się, że stopniowo zaczynam się otwierać na to, co wysyła w moim kierunku przestrzeń. Drobne sygnały, sprzężenia zwrotne. Jestem jeszcze ślepy jak kret w biały dzień. Coś tam jednak zaczynam odbierać.
Od jakiegoś czasu zastanawiałem się trochę nad koniecznością zmian- związanych także z miejscem zamieszkania. Jeśli więc do tej pory miałem jakiekolwiek wątpliwości dotyczące znaków wysyłanych mi przez przestrzeń- to zostały one chyba definitywnie rozwiane. Ostatni tydzień spędziłem w Olsztynie. Odpocząłem, spotkałem się z przyjaciółką, zrobiłem nowy tatuaż. Wracam, i jakiż ogromny był mój kompletny brak zdziwienia, kiedy od progu współlokator poinformował mnie, że wraz z końcem grudnia właścicielka mieszkania wypowiada nam umowę. Karma is a bitch :) Zaśmiałem się tylko. To taka przysłowiowa kropka nad "i".
Tak więc zanosi się na zmiany. Myślę intensywnie o Wrocławiu. Ciągnie mnie tam coś. Do końca grudnia zostało jeszcze sporo. Jutro mam kolejną wizytę u psychiatry. Liczę na kontynuację zwolnienia. Byłoby mi to na rękę- miałbym dużo czasu na ogarnięcie wszystkiego na spokojnie. Obym też zdążył wyhodować parę stalowych jaj, które pomogłyby mi podjąć konkretne decyzje.
poniedziałek, 2 listopada 2015
Circle of life
Rzecz o przemijaniu, zataczaniu kół i karmie.
Od jakiegoś czasu próbuję rozwikłać trochę i zrozumieć procesy, jakie zachodzą teraz w moim życiu. Mam ostatnio takie przebłyski- wrażenie, że wiele wydarzeń układa się w rodzaj wzoru, schematu. Czegoś, co pojawia się i znika na formę regularnego cyklu. Być może powtarzalnego. Bo co, jeśli np. faktycznie- powiedzmy co 10 lat- zataczamy w swoim życiu pewne koło? Resetujemy wszystko, wracamy do punktu wyjścia? A historia biegnie ku zamknięciu niektórych rozdziałów, zmuszając nas jednocześnie do pisania nowych?
Odnalazłem ostatnio swoje stare dzienniki, które prowadziłem od piętnastu lat. Próbując sobie wszystko poukładać do kupy po tym całym załamaniu- przeczytałem je wszystkie. Koniec podstawówki, czasy mojego liceum, początek studiów, i wyrywkowe notatki już po ich ukończeniu. Nie pamiętam niestety za bardzo, co zmieniło się we mnie kiedy skończyłem 10 lat. Ale to chyba wtedy zapoczątkowałem ten mój proces poszukiwania lepszej wersji samego siebie. Zacząłem zadawać więcej pytań, szperać, drążyć.
Pamiętam za to doskonale moment, kiedy stuknęło mi 20 lat. Tak mocno przeżywaliśmy wtedy, że skończyło się liceum. Dla mnie i moich najlepszych przyjaciół to był złoty okres. Poznawaliśmy wszystko tak intensywnie, jak tylko się dało. Pierwsze miłości, pierwsze emocje, "dramaty", więzi, koncerty; pierwsze browary, tanie wina i wspólne wakacje. Wyraźnie czuliśmy, jak zbliża się to do rozstaju- w którym każde będzie musiało pójść w innym kierunku. Wtedy nie poddawałem tego większej refleksji. Zbiegało się to z maturą, wyborem studiów i miasta.
Ale faktycznie- zresetowało się. Wyjechaliśmy, przecieraliśmy nowe szlaki. Nowe znajomości, miłości, problemy, etc. W tym roku stuknęła mi trzydziestka. Kolejne +10 na liczniku, a historia zdaje się zataczać koło. Przez ostatni rok żyłem w świecie martwych spraw. Skończył się mój trzyletni związek. W pracy zastój. Te wszystkie "przyjaźnie" zdaje się też uległy rozsypce. Nawet mój zespół się rozwiązał. Popadłem w pracoholizm, potem w depresję. I teraz chyba zacząłem to kumać... Że faktycznie muszę się ruszyć z tych zgliszczy spalonych spraw. Uciec z tego miasta, którym ostatnio rzygam. Z tych resztek przyjaźni. Od pracy, która nic w moje życie nie wnosi, poza kasą.
Co jakiś czas, gdy poruszałem tu tematy moich związków- pojawiała się myśl o tym, że nawet w tym przypadku tkwię w jakimś zamkniętym kole. Ciągłych powtórzeń i schemacie, od którego nie mogę uciec. Gdy miałem jakieś 20-21 lat związałem się na trzy lata z K. To była wielka, szczenięca miłość. Gdzieś w trakcie zaczęło się to oczywiście rozjeżdżać. Ona była szczęśliwa, ja za to czułem się jak w pułapce. Tak więc zrobiłem coś, co wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Zerwałem. I to jak! W związku z sytuacją, w której nie mogłem zrobić tego w cztery oczy... rozstałem się z nią przez telefon. Tak, byłem chujem. Zrobiłem to też, bo wtedy spiknąłem się z J.- moją przyjaciółką z liceum. Gdzieś w trzewiach czułem, że jest szansa na (być może) szczęśliwszą relację. Tak więc uciąłem poprzednią. Przez wiele, wiele lat- nawet gdy potem pojawiały się kolejne dziewczyny- nieustannie czułem widmo tamtych wydarzeń. Że skrzywdziłem K. Zniszczyłem. A teraz przychodzi mi za to płacić. I nieważne, że starałem się być już potem tym tzw. "dobrym gościem". Płaciłem. Karma podobno zawsze wraca.
Kilka dni temu cofnąłem się myślami do M., mojej ostatniej dziewczyny. I nagle zdałem sobie sprawę, że to jak się rozstaliśmy- było niemal idealnym odzwierciedleniem tego co wydarzyło się te 10 lat temu. Wszystko jest jak kalka. Zbliżone charaktery obu dziewczyn. Podobne szczęście, i jakość związku. Ten sam czas jego trwania- 3 lata. A także przebieg i powód rozstania. M. zostawiła mnie dla gościa, którego poznała w swojej pracy (dowiedziałem się po fakcie). Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie dając mi żadnych rozsądnych wytłumaczeń i uzasadnień. Bez prób, starań, szans. Dokładnie tak samo, jak ja kiedyś.
Nawiedziła mnie wtedy taka myśl. Że M. przez to, co zrobiła- przejęła moją karmę. Sprawiła, że spłaciłem ostatecznie swój dług. A teraz jestem wolny. I wszystko, co dzieje się w moim życiu to zakończenie pewnego etapu. Rozdział, który muszę dopisać, by wcisnąć ostateczny RESET. A potem wejść na zupełnie nową drogę.
Od jakiegoś czasu próbuję rozwikłać trochę i zrozumieć procesy, jakie zachodzą teraz w moim życiu. Mam ostatnio takie przebłyski- wrażenie, że wiele wydarzeń układa się w rodzaj wzoru, schematu. Czegoś, co pojawia się i znika na formę regularnego cyklu. Być może powtarzalnego. Bo co, jeśli np. faktycznie- powiedzmy co 10 lat- zataczamy w swoim życiu pewne koło? Resetujemy wszystko, wracamy do punktu wyjścia? A historia biegnie ku zamknięciu niektórych rozdziałów, zmuszając nas jednocześnie do pisania nowych?
Odnalazłem ostatnio swoje stare dzienniki, które prowadziłem od piętnastu lat. Próbując sobie wszystko poukładać do kupy po tym całym załamaniu- przeczytałem je wszystkie. Koniec podstawówki, czasy mojego liceum, początek studiów, i wyrywkowe notatki już po ich ukończeniu. Nie pamiętam niestety za bardzo, co zmieniło się we mnie kiedy skończyłem 10 lat. Ale to chyba wtedy zapoczątkowałem ten mój proces poszukiwania lepszej wersji samego siebie. Zacząłem zadawać więcej pytań, szperać, drążyć.
Pamiętam za to doskonale moment, kiedy stuknęło mi 20 lat. Tak mocno przeżywaliśmy wtedy, że skończyło się liceum. Dla mnie i moich najlepszych przyjaciół to był złoty okres. Poznawaliśmy wszystko tak intensywnie, jak tylko się dało. Pierwsze miłości, pierwsze emocje, "dramaty", więzi, koncerty; pierwsze browary, tanie wina i wspólne wakacje. Wyraźnie czuliśmy, jak zbliża się to do rozstaju- w którym każde będzie musiało pójść w innym kierunku. Wtedy nie poddawałem tego większej refleksji. Zbiegało się to z maturą, wyborem studiów i miasta.
Ale faktycznie- zresetowało się. Wyjechaliśmy, przecieraliśmy nowe szlaki. Nowe znajomości, miłości, problemy, etc. W tym roku stuknęła mi trzydziestka. Kolejne +10 na liczniku, a historia zdaje się zataczać koło. Przez ostatni rok żyłem w świecie martwych spraw. Skończył się mój trzyletni związek. W pracy zastój. Te wszystkie "przyjaźnie" zdaje się też uległy rozsypce. Nawet mój zespół się rozwiązał. Popadłem w pracoholizm, potem w depresję. I teraz chyba zacząłem to kumać... Że faktycznie muszę się ruszyć z tych zgliszczy spalonych spraw. Uciec z tego miasta, którym ostatnio rzygam. Z tych resztek przyjaźni. Od pracy, która nic w moje życie nie wnosi, poza kasą.
Co jakiś czas, gdy poruszałem tu tematy moich związków- pojawiała się myśl o tym, że nawet w tym przypadku tkwię w jakimś zamkniętym kole. Ciągłych powtórzeń i schemacie, od którego nie mogę uciec. Gdy miałem jakieś 20-21 lat związałem się na trzy lata z K. To była wielka, szczenięca miłość. Gdzieś w trakcie zaczęło się to oczywiście rozjeżdżać. Ona była szczęśliwa, ja za to czułem się jak w pułapce. Tak więc zrobiłem coś, co wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Zerwałem. I to jak! W związku z sytuacją, w której nie mogłem zrobić tego w cztery oczy... rozstałem się z nią przez telefon. Tak, byłem chujem. Zrobiłem to też, bo wtedy spiknąłem się z J.- moją przyjaciółką z liceum. Gdzieś w trzewiach czułem, że jest szansa na (być może) szczęśliwszą relację. Tak więc uciąłem poprzednią. Przez wiele, wiele lat- nawet gdy potem pojawiały się kolejne dziewczyny- nieustannie czułem widmo tamtych wydarzeń. Że skrzywdziłem K. Zniszczyłem. A teraz przychodzi mi za to płacić. I nieważne, że starałem się być już potem tym tzw. "dobrym gościem". Płaciłem. Karma podobno zawsze wraca.
Kilka dni temu cofnąłem się myślami do M., mojej ostatniej dziewczyny. I nagle zdałem sobie sprawę, że to jak się rozstaliśmy- było niemal idealnym odzwierciedleniem tego co wydarzyło się te 10 lat temu. Wszystko jest jak kalka. Zbliżone charaktery obu dziewczyn. Podobne szczęście, i jakość związku. Ten sam czas jego trwania- 3 lata. A także przebieg i powód rozstania. M. zostawiła mnie dla gościa, którego poznała w swojej pracy (dowiedziałem się po fakcie). Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie dając mi żadnych rozsądnych wytłumaczeń i uzasadnień. Bez prób, starań, szans. Dokładnie tak samo, jak ja kiedyś.
Nawiedziła mnie wtedy taka myśl. Że M. przez to, co zrobiła- przejęła moją karmę. Sprawiła, że spłaciłem ostatecznie swój dług. A teraz jestem wolny. I wszystko, co dzieje się w moim życiu to zakończenie pewnego etapu. Rozdział, który muszę dopisać, by wcisnąć ostateczny RESET. A potem wejść na zupełnie nową drogę.
sobota, 31 października 2015
Setralina II
Kolejny miesiąc na L4. Zwiększyłem dawkę leku. Ogólnie mój organizm przyswoił go zadziwiająco dobrze. Nie pojawiły się żadne skutki uboczne. Nie miałem też "charakterystycznego" (podobno) w takich przypadkach, początkowego "zjazdu w dół". Mimo wszystko, pierwsze trzy tygodnie właściwie przeleżałem w łóżku. Wychodziłem jedynie po zakupy, lub by załatwić coś faktycznie nie cierpiącego zwłoki.
Przełom nastąpił dopiero niedawno. Zacząłem regularnie medytować, sukcesywnie zwiększałem też dawki leku. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i poczułem, że jest jakoś "inaczej". Nie są to być może spektakularne zmiany- nie fruwam w obłokach z uśmiechem od ucha do ucha, nie grzeszę kreatywnością, nie wprowadziłem zmian życiowych, które skierowałyby mnie na fenomenalny sukces. Na pewno jestem za to o wiele spokojniejszy, nie mam też już czarnych myśli. Ogólnie wszystko wydaje się być nieco bardziej optymistyczne niż wcześniej. Bardzo cieszę się z tego powrotu do medytacji. Praktykuję codziennie. Pijam zioła, staram się jeść zdrowo. Żadnego palenia, żadnego alkoholu (nic na "P"). Sporo też czytam, głównie rzeczy z gatunku "Spirit science".
Poza tym zaczęło do mnie powoli docierać kilka rzeczy. Świadomość bezsensu tego, jak wyniszczyłem się pracą i zaangażowaniem w tą pieprzoną korporację. Jak bardzo polityka i filozofia firmy zeżarła mi mózg. Tak mocno, że naprawdę uwierzyłem, że jest to pożyteczne, przydatne, warte wyrzeczeń. Ten policzek otrzeźwienia, gdy mój psychiatra zapytał mnie z ironią: "Naprawdę uwierzył Pan, że urodził się po to, by być people managerem w tej firmie?". Wow.
Czuję poniekąd też, że chyba wypalił się sens mojego mieszkania tu w Warszawie. Nie sądzę, że wrócę do obecnej pracy. Nie mam tu żadnej dziewczyny, i ciężko tu tak naprawdę kogoś poznać. W mieszkaniu w którym jestem teraz jest ok, ale z chłopakami raczej nie będziemy "kraść koni". Przyjaciele się wykruszyli. Jest tu wprawdzie kilka osób, na których bardzo mi zależy... ale nawet z nimi kontakt bywa sporadyczny. No tak tu się żyje niestety, wiem to i rozumiem. I serio... dawno już tak nie miałem, ale nawet kiedy ruszam w miasto... rzygać mi się chce.
W takie dni jak te, wkurzam się trochę na siebie. Straciłem przez tą depresję ten swój "wewnętrzny głos", który zawsze nadawał mi określony kierunek. Próbuję się w niego wsłuchiwać, ale on uparcie milczy. Wiem jedynie, że tracę tu czas, że coś robię źle. Ale nie potrafię jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi.
Przełom nastąpił dopiero niedawno. Zacząłem regularnie medytować, sukcesywnie zwiększałem też dawki leku. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i poczułem, że jest jakoś "inaczej". Nie są to być może spektakularne zmiany- nie fruwam w obłokach z uśmiechem od ucha do ucha, nie grzeszę kreatywnością, nie wprowadziłem zmian życiowych, które skierowałyby mnie na fenomenalny sukces. Na pewno jestem za to o wiele spokojniejszy, nie mam też już czarnych myśli. Ogólnie wszystko wydaje się być nieco bardziej optymistyczne niż wcześniej. Bardzo cieszę się z tego powrotu do medytacji. Praktykuję codziennie. Pijam zioła, staram się jeść zdrowo. Żadnego palenia, żadnego alkoholu (nic na "P"). Sporo też czytam, głównie rzeczy z gatunku "Spirit science".
Poza tym zaczęło do mnie powoli docierać kilka rzeczy. Świadomość bezsensu tego, jak wyniszczyłem się pracą i zaangażowaniem w tą pieprzoną korporację. Jak bardzo polityka i filozofia firmy zeżarła mi mózg. Tak mocno, że naprawdę uwierzyłem, że jest to pożyteczne, przydatne, warte wyrzeczeń. Ten policzek otrzeźwienia, gdy mój psychiatra zapytał mnie z ironią: "Naprawdę uwierzył Pan, że urodził się po to, by być people managerem w tej firmie?". Wow.
Czuję poniekąd też, że chyba wypalił się sens mojego mieszkania tu w Warszawie. Nie sądzę, że wrócę do obecnej pracy. Nie mam tu żadnej dziewczyny, i ciężko tu tak naprawdę kogoś poznać. W mieszkaniu w którym jestem teraz jest ok, ale z chłopakami raczej nie będziemy "kraść koni". Przyjaciele się wykruszyli. Jest tu wprawdzie kilka osób, na których bardzo mi zależy... ale nawet z nimi kontakt bywa sporadyczny. No tak tu się żyje niestety, wiem to i rozumiem. I serio... dawno już tak nie miałem, ale nawet kiedy ruszam w miasto... rzygać mi się chce.
W takie dni jak te, wkurzam się trochę na siebie. Straciłem przez tą depresję ten swój "wewnętrzny głos", który zawsze nadawał mi określony kierunek. Próbuję się w niego wsłuchiwać, ale on uparcie milczy. Wiem jedynie, że tracę tu czas, że coś robię źle. Ale nie potrafię jeszcze znaleźć dobrej odpowiedzi.
czwartek, 1 października 2015
Setralina
Jestem właśnie po pierwszej tabletce Zotralu. Właściwie po połowie tabletki. Połówka codziennie rano przez pierwsze siedem dni. Potem już jedna cała, przez następne czternaście. Jeśli pojawią się skutki uboczne ("zawroty i bóle głowy, biegunka, nudności, zaburzenia potencji, ciężka wysypka, krwotoki, obrzęki, skurcze mięśni, bezsenność/nadmierna senność, koszmary, pęcherze skórne, problemy z widzeniem (...)"- mogę wymieniać w nieskończoność)- należy zmienić lek. Jeśli nie- zwiększamy dawkę do 1,5 tabletki dziennie.
Mój psychiatra zdiagnozował u mnie depresję, połączoną z wypaleniem. Za długo na pełnych obrotach. Kabelki się poprzepalały. Po rozstaniu z M. stałem się pracoholikiem. Na początku spoko, bo dzięki temu nie miałem czasu na zadręczanie się myśleniem o tym. Istniała praca, siłownia i bieganie, dom. Dzień w dzień. Najzabawniejsze jest to, że można tak oszukiwać organizm przez bardzo długo. Są przecież izotoniki, napoje energetyczne. Jest kawa, yerba mate. Tak czy siak, w końcu organizm sam znajdzie sposób by cię wyłączyć. Ja zacząłem najpierw zapominać. Detale, szczegóły. Potem już większe rzeczy. Bywało, że rozmawiałem z kimś- a następnego dnia nie kojarzyłem tego faktu w najmniejszym stopniu. Te zdziwione miny: Przecież byłeś tu obok, gadaliśmy, powiedziałeś to i to. Zwykle kiedy ktoś zasypuje cię detalami- klapka się otwiera, przypominasz sobie. Ja nic. Po jakimś czasie pojawiły się kłopoty z obliczaniem, zapamiętywaniem spraw które ktoś tłumaczył mi na bieżąco. Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy pojechałem po pracy do domu- wsiadłem w tramwaj... i obudziłem się następnego dnia w domu, nic nie pamiętając z podróży, ani czasu spędzonego przed położeniem się spać.
Do tego- klasycznie: brak motywacji, poczucia sensu, apatia, problemy ze snem, stałe uczucie zmęczenia. Nawet czarne myśli. I brak możliwości odczuwania. Czegokolwiek. Miłości, strachu, współczucia, radości. Wszystko staje się po prostu nijakie i szare. Czy tu jesteś, czy cię nie ma- właściwie bez znaczenia. To tak, jakbyś wykasował swojemu komputerowi najważniejsze pliki. Da się włączyć. Da się zagrać w "Sapera". Ale żeby coś więcej? Tu już nie bardzo.
Uświadomiłem sobie, że stałem się kimś zupełnie obcym, dla siebie samego. Jest wyraźna różnica: ja sprzed roku vs. ja obecnie. Zresztą jakie JA? Nawet nie wiem kiedy obok mnie pojawiła się jakaś "czarna dziura": wyssała moją energię, osobowość, marzenia, plany, poczucie sensu, wrażliwość, wszystko w co wierzyłem i kim byłem. Nic z tego nie zostało. Jedynie pusta skorupa, opakowanie w którym jem, chodzę, śpię. Jestem teraz na miesięcznym L4. Wydawało mi się, że być może wolne od pracy przywróci mnie na właściwe tory- ale nic takiego się nie wydarzyło. Muszę więc zaufać farmakologii. Tak bardzo chciałbym wrócić do stanu sprzed roku. Odzyskać siebie. Moje życie, ludzi, uczucia, marzenia, plany. Moje piosenki i zdolności. Tak więc dziś zaczyna się przygoda w świecie Setraliny. Oby to cholerstwo naprawdę pomogło.
Mój psychiatra zdiagnozował u mnie depresję, połączoną z wypaleniem. Za długo na pełnych obrotach. Kabelki się poprzepalały. Po rozstaniu z M. stałem się pracoholikiem. Na początku spoko, bo dzięki temu nie miałem czasu na zadręczanie się myśleniem o tym. Istniała praca, siłownia i bieganie, dom. Dzień w dzień. Najzabawniejsze jest to, że można tak oszukiwać organizm przez bardzo długo. Są przecież izotoniki, napoje energetyczne. Jest kawa, yerba mate. Tak czy siak, w końcu organizm sam znajdzie sposób by cię wyłączyć. Ja zacząłem najpierw zapominać. Detale, szczegóły. Potem już większe rzeczy. Bywało, że rozmawiałem z kimś- a następnego dnia nie kojarzyłem tego faktu w najmniejszym stopniu. Te zdziwione miny: Przecież byłeś tu obok, gadaliśmy, powiedziałeś to i to. Zwykle kiedy ktoś zasypuje cię detalami- klapka się otwiera, przypominasz sobie. Ja nic. Po jakimś czasie pojawiły się kłopoty z obliczaniem, zapamiętywaniem spraw które ktoś tłumaczył mi na bieżąco. Aż w końcu przyszedł dzień, kiedy pojechałem po pracy do domu- wsiadłem w tramwaj... i obudziłem się następnego dnia w domu, nic nie pamiętając z podróży, ani czasu spędzonego przed położeniem się spać.
Do tego- klasycznie: brak motywacji, poczucia sensu, apatia, problemy ze snem, stałe uczucie zmęczenia. Nawet czarne myśli. I brak możliwości odczuwania. Czegokolwiek. Miłości, strachu, współczucia, radości. Wszystko staje się po prostu nijakie i szare. Czy tu jesteś, czy cię nie ma- właściwie bez znaczenia. To tak, jakbyś wykasował swojemu komputerowi najważniejsze pliki. Da się włączyć. Da się zagrać w "Sapera". Ale żeby coś więcej? Tu już nie bardzo.
Uświadomiłem sobie, że stałem się kimś zupełnie obcym, dla siebie samego. Jest wyraźna różnica: ja sprzed roku vs. ja obecnie. Zresztą jakie JA? Nawet nie wiem kiedy obok mnie pojawiła się jakaś "czarna dziura": wyssała moją energię, osobowość, marzenia, plany, poczucie sensu, wrażliwość, wszystko w co wierzyłem i kim byłem. Nic z tego nie zostało. Jedynie pusta skorupa, opakowanie w którym jem, chodzę, śpię. Jestem teraz na miesięcznym L4. Wydawało mi się, że być może wolne od pracy przywróci mnie na właściwe tory- ale nic takiego się nie wydarzyło. Muszę więc zaufać farmakologii. Tak bardzo chciałbym wrócić do stanu sprzed roku. Odzyskać siebie. Moje życie, ludzi, uczucia, marzenia, plany. Moje piosenki i zdolności. Tak więc dziś zaczyna się przygoda w świecie Setraliny. Oby to cholerstwo naprawdę pomogło.
poniedziałek, 20 lipca 2015
Six feet under
Właśnie skończyłem oglądać jeden serial. "Six feet under"- o rodzinie, która prowadzi zakład pogrzebowy. Mocna "życiówka". Niewiele jest takich seriali, które faktycznie mogą zmienić czyjś sposób postrzegania rzeczy. Z reguły to po prostu rozrywka, która ma nas na 50 minut odmóżdżyć lub zdystansować do bieżących wydarzeń. Ta produkcja jest jednak czymś zupełnie z innej beczki. A końcowe 10 minut- mocny kopniak na otrzeźwienie.
Jakieś kilka tygodni temu miałem prawdziwy zjazd. Nie umiem powiedzieć czy to przemęczenie (pewnie tak), chociaż był moment w którym zacząłem podejrzewać, że być może mam początki jakiejś choroby psychicznej. Przestałem ogarniać, co się dzieje dookoła. Miałem problemy z najprostszymi zadaniami matematycznymi, czy z analizą tego, co jest na raportach tuż przed moimi oczami. Nie potrafiłem przypomnieć sobie wydarzeń z dnia poprzedniego. Okazywało się, że spotkałem się z kimś, rozmawialiśmy- i nic z tego nie zapisało się w mojej pamięci. Absolutne zero. I wzrok pełen zdziwienia ludzi obok: "Przecież byłeś tam, prowadziliśmy konwersację". Kłopoty ze snem, koszmary. Całe dnie jak na jakimś kacu (byłoby to uzasadnione gdybym faktycznie coś pił czy chodził na imprezy). Wieczne rozterki, dylematy, roztrząsanie wszystkiego, analizowanie przeszłości. Niezadowolenie z tego co mam. Podły nastrój, nieustanne przygnębienie na przemian z euforią. Życzenia rzucane w próżnię o wielką katastrofę, wypadek, apokalipsę.
W końcu trochę odpocząłem. Rzuciłem palenie. Chyba jest lepiej.
A dziś siedzę i oglądam końcówkę serialu. Na temat życia i śmierci. Przemijania zjawisk. Straconych szans, niewykorzystanych momentów. Wciska mnie w kanapę. Spoglądam za okno i przychodzi ta refleksja. To moje życie. Nieustanna huśtawka tego, co dobre, i tego co spierdolone. Obawy, że coś się zaraz spieprzy. Tylko po co?
Jebać to. Nie chcę się dłużej zastanawiać i obawiać. Będę chwytać to, co się nadarza. Na pewno coś się spierdoli, ale coś też uda się zbudować. Kto wie, może kiedyś dostanę jakiejś choroby psychicznej. Ale przeżyję to pieprzone życie- jedyne jakie mam. Starając się.
Jakieś kilka tygodni temu miałem prawdziwy zjazd. Nie umiem powiedzieć czy to przemęczenie (pewnie tak), chociaż był moment w którym zacząłem podejrzewać, że być może mam początki jakiejś choroby psychicznej. Przestałem ogarniać, co się dzieje dookoła. Miałem problemy z najprostszymi zadaniami matematycznymi, czy z analizą tego, co jest na raportach tuż przed moimi oczami. Nie potrafiłem przypomnieć sobie wydarzeń z dnia poprzedniego. Okazywało się, że spotkałem się z kimś, rozmawialiśmy- i nic z tego nie zapisało się w mojej pamięci. Absolutne zero. I wzrok pełen zdziwienia ludzi obok: "Przecież byłeś tam, prowadziliśmy konwersację". Kłopoty ze snem, koszmary. Całe dnie jak na jakimś kacu (byłoby to uzasadnione gdybym faktycznie coś pił czy chodził na imprezy). Wieczne rozterki, dylematy, roztrząsanie wszystkiego, analizowanie przeszłości. Niezadowolenie z tego co mam. Podły nastrój, nieustanne przygnębienie na przemian z euforią. Życzenia rzucane w próżnię o wielką katastrofę, wypadek, apokalipsę.
W końcu trochę odpocząłem. Rzuciłem palenie. Chyba jest lepiej.
A dziś siedzę i oglądam końcówkę serialu. Na temat życia i śmierci. Przemijania zjawisk. Straconych szans, niewykorzystanych momentów. Wciska mnie w kanapę. Spoglądam za okno i przychodzi ta refleksja. To moje życie. Nieustanna huśtawka tego, co dobre, i tego co spierdolone. Obawy, że coś się zaraz spieprzy. Tylko po co?
Jebać to. Nie chcę się dłużej zastanawiać i obawiać. Będę chwytać to, co się nadarza. Na pewno coś się spierdoli, ale coś też uda się zbudować. Kto wie, może kiedyś dostanę jakiejś choroby psychicznej. Ale przeżyję to pieprzone życie- jedyne jakie mam. Starając się.
Subskrybuj:
Posty (Atom)