piątek, 13 listopada 2015

Circle of life II

Karma is a bitch. Sometimes. 

Nie piszę tego akurat w złym kontekście. A już na pewno nie z pretensją. Od prawie miesiąca codziennie medytuję. Niekiedy nawet i dwa razy. Cieszę się z tego faktu- bo jest to swojego rodzaju powrót do tych praktyk i to po wielu latach. Kiedy jakieś 10 lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z buddyzmem- zacząłem również medytować. Niestety zabrakło mi tu konsekwencji, do tego przyszło zniechęcenie ze względu na brak odczuwalnych postępów. Pomijam też fakt, że byłem w tym temacie zupełnym żółtodziobem, a w tamtych czasach nie miałem jeszcze takiego dostępu do sieci czy nawet do ogólnych informacji. Więc było to poniekąd praktykowanie trochę po omacku. Dzisiaj za to odpalasz sobie Wujka Google lub Ciocię Wikipedię i możesz czytać o tym przez dłuuugie tygodnie. 

Nadrobiłem więc braki. Medytuję. Czuję, jak powoli- ale systematycznie- następują pewne zmiany. I (nie zapeszając) poprawa. Także leki zaczęły działać. Od kilku dni mam co prawda lekki spadek, ale ogólnie ostatnie tygodnie to był niemal nieustanny raj hiperaktywnego haju. Wychodzisz przed blok, a słonko mówi ci: "Dzień dobry!". Przestałem się zadręczać wieloma rzeczami. Pilnuję się, próbując wyeliminować sześć przeszkadzających płaszczyzn: dumę, zazdrość, przywiązanie, niewiedzę, skąpstwo, gniew. Codziennie w trakcie medytacji wysyłam dobre życzenia. Nawet (właściwie: zwłaszcza) dla tych osób, z którymi bywa mi nie po drodze. Wydaje mi się, że stopniowo zaczynam się otwierać na to, co wysyła w moim kierunku przestrzeń. Drobne sygnały, sprzężenia zwrotne. Jestem jeszcze ślepy jak kret w biały dzień. Coś tam jednak zaczynam odbierać. 

Od jakiegoś czasu zastanawiałem się trochę nad koniecznością zmian- związanych także z miejscem zamieszkania. Jeśli więc do tej pory miałem jakiekolwiek wątpliwości dotyczące znaków wysyłanych mi przez przestrzeń- to zostały one chyba definitywnie rozwiane. Ostatni tydzień spędziłem w Olsztynie. Odpocząłem, spotkałem się z przyjaciółką, zrobiłem nowy tatuaż. Wracam, i jakiż ogromny był mój kompletny brak zdziwienia, kiedy od progu współlokator poinformował mnie, że wraz z końcem grudnia właścicielka mieszkania wypowiada nam umowę. Karma is a bitch :) Zaśmiałem się tylko. To taka przysłowiowa kropka nad "i".

Tak więc zanosi się na zmiany. Myślę intensywnie o Wrocławiu. Ciągnie mnie tam coś. Do końca grudnia zostało jeszcze sporo. Jutro mam kolejną wizytę u psychiatry. Liczę na kontynuację zwolnienia. Byłoby mi to na rękę- miałbym dużo czasu na ogarnięcie wszystkiego na spokojnie. Obym też zdążył wyhodować parę stalowych jaj, które pomogłyby mi podjąć konkretne decyzje.


poniedziałek, 2 listopada 2015

Circle of life

Rzecz o przemijaniu, zataczaniu kół i karmie. 

Od jakiegoś czasu próbuję rozwikłać trochę i zrozumieć procesy, jakie zachodzą teraz w moim życiu. Mam ostatnio takie przebłyski- wrażenie, że wiele wydarzeń układa się w rodzaj wzoru, schematu. Czegoś, co pojawia się i znika na formę regularnego cyklu. Być może powtarzalnego. Bo co, jeśli np. faktycznie- powiedzmy co 10 lat- zataczamy w swoim życiu pewne koło? Resetujemy wszystko, wracamy do punktu wyjścia? A historia biegnie ku zamknięciu niektórych rozdziałów, zmuszając nas jednocześnie do pisania nowych?

Odnalazłem ostatnio swoje stare dzienniki, które prowadziłem od piętnastu lat. Próbując sobie wszystko poukładać do kupy po tym całym załamaniu- przeczytałem je wszystkie. Koniec podstawówki, czasy mojego liceum, początek studiów, i wyrywkowe notatki już po ich ukończeniu. Nie pamiętam niestety za bardzo, co zmieniło się we mnie kiedy skończyłem 10 lat. Ale to chyba wtedy zapoczątkowałem ten mój proces poszukiwania lepszej wersji samego siebie. Zacząłem zadawać więcej pytań, szperać, drążyć. 

Pamiętam za to doskonale moment, kiedy stuknęło mi 20 lat. Tak mocno przeżywaliśmy wtedy, że skończyło się liceum. Dla mnie i moich najlepszych przyjaciół to był złoty okres. Poznawaliśmy wszystko tak intensywnie, jak tylko się dało. Pierwsze miłości, pierwsze emocje, "dramaty", więzi, koncerty; pierwsze browary, tanie wina i wspólne wakacje. Wyraźnie czuliśmy, jak zbliża się to do rozstaju- w którym każde będzie musiało pójść w innym kierunku. Wtedy nie poddawałem tego większej refleksji. Zbiegało się to z maturą, wyborem studiów i miasta. 

Ale faktycznie- zresetowało się. Wyjechaliśmy, przecieraliśmy nowe szlaki. Nowe znajomości, miłości, problemy, etc. W tym roku stuknęła mi trzydziestka. Kolejne +10 na liczniku, a historia zdaje się zataczać koło. Przez ostatni rok żyłem w świecie martwych spraw. Skończył się mój trzyletni związek. W pracy zastój. Te wszystkie "przyjaźnie" zdaje się też uległy rozsypce. Nawet mój zespół się rozwiązał. Popadłem w pracoholizm, potem w depresję. I teraz chyba zacząłem to kumać... Że faktycznie muszę się ruszyć z tych zgliszczy spalonych spraw. Uciec z tego miasta, którym ostatnio rzygam. Z tych resztek przyjaźni. Od pracy, która nic w moje życie nie wnosi, poza kasą. 

Co jakiś czas, gdy poruszałem tu tematy moich związków- pojawiała się myśl o tym, że nawet w tym przypadku tkwię w jakimś zamkniętym kole. Ciągłych powtórzeń i schemacie, od którego nie mogę uciec. Gdy miałem jakieś 20-21 lat związałem się na trzy lata z K. To była wielka, szczenięca miłość. Gdzieś w trakcie zaczęło się to oczywiście rozjeżdżać. Ona była szczęśliwa, ja za to czułem się jak w pułapce. Tak więc zrobiłem coś, co wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem. Zerwałem. I to jak! W związku z sytuacją, w której nie mogłem zrobić tego w cztery oczy... rozstałem się z nią przez telefon. Tak, byłem chujem. Zrobiłem to też, bo wtedy spiknąłem się z J.- moją przyjaciółką z liceum. Gdzieś w trzewiach czułem, że jest szansa na (być może) szczęśliwszą relację. Tak więc uciąłem poprzednią. Przez wiele, wiele lat- nawet gdy potem pojawiały się kolejne dziewczyny- nieustannie czułem widmo tamtych wydarzeń. Że skrzywdziłem K. Zniszczyłem. A teraz przychodzi mi za to płacić. I nieważne, że starałem się być już potem tym tzw. "dobrym gościem". Płaciłem. Karma podobno zawsze wraca.

Kilka dni temu cofnąłem się myślami do M., mojej ostatniej dziewczyny. I nagle zdałem sobie sprawę, że to jak się rozstaliśmy- było niemal idealnym odzwierciedleniem tego co wydarzyło się te 10 lat temu. Wszystko jest jak kalka. Zbliżone charaktery obu dziewczyn. Podobne szczęście, i jakość związku. Ten sam czas jego trwania- 3 lata. A także przebieg i powód rozstania. M. zostawiła mnie dla gościa, którego poznała w swojej pracy (dowiedziałem się po fakcie). Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie dając mi żadnych rozsądnych wytłumaczeń i uzasadnień. Bez prób, starań, szans. Dokładnie tak samo, jak ja kiedyś. 

Nawiedziła mnie wtedy taka myśl. Że M. przez to, co zrobiła- przejęła moją karmę. Sprawiła, że spłaciłem ostatecznie swój dług. A teraz jestem wolny. I wszystko, co dzieje się w moim życiu to zakończenie pewnego etapu. Rozdział, który muszę dopisać, by wcisnąć ostateczny RESET. A potem wejść na zupełnie nową drogę.