Właśnie skończyłem oglądać jeden serial. "Six feet under"- o rodzinie, która prowadzi zakład pogrzebowy. Mocna "życiówka". Niewiele jest takich seriali, które faktycznie mogą zmienić czyjś sposób postrzegania rzeczy. Z reguły to po prostu rozrywka, która ma nas na 50 minut odmóżdżyć lub zdystansować do bieżących wydarzeń. Ta produkcja jest jednak czymś zupełnie z innej beczki. A końcowe 10 minut- mocny kopniak na otrzeźwienie. Jakieś kilka tygodni temu miałem prawdziwy zjazd. Nie umiem powiedzieć czy to przemęczenie (pewnie tak), chociaż był moment w którym zacząłem podejrzewać, że być może mam początki jakiejś choroby psychicznej. Przestałem ogarniać, co się dzieje dookoła. Miałem problemy z najprostszymi zadaniami matematycznymi, czy z analizą tego, co jest na raportach tuż przed moimi oczami. Nie potrafiłem przypomnieć sobie wydarzeń z dnia poprzedniego. Okazywało się, że spotkałem się z kimś, rozmawialiśmy- i nic z tego nie zapisało się w mojej pamięci. Absolutne zero. I wzrok pełen zdziwienia ludzi obok: "Przecież byłeś tam, prowadziliśmy konwersację". Kłopoty ze snem, koszmary. Całe dnie jak na jakimś kacu (byłoby to uzasadnione gdybym faktycznie coś pił czy chodził na imprezy). Wieczne rozterki, dylematy, roztrząsanie wszystkiego, analizowanie przeszłości. Niezadowolenie z tego co mam. Podły nastrój, nieustanne przygnębienie na przemian z euforią. Życzenia rzucane w próżnię o wielką katastrofę, wypadek, apokalipsę. W końcu trochę odpocząłem. Rzuciłem palenie. Chyba jest lepiej. A dziś siedzę i oglądam końcówkę serialu. Na temat życia i śmierci. Przemijania zjawisk. Straconych szans, niewykorzystanych momentów. Wciska mnie w kanapę. Spoglądam za okno i przychodzi ta refleksja. To moje życie. Nieustanna huśtawka tego, co dobre, i tego co spierdolone. Obawy, że coś się zaraz spieprzy. Tylko po co? Jebać to. Nie chcę się dłużej zastanawiać i obawiać. Będę chwytać to, co się nadarza. Na pewno coś się spierdoli, ale coś też uda się zbudować. Kto wie, może kiedyś dostanę jakiejś choroby psychicznej. Ale przeżyję to pieprzone życie- jedyne jakie mam. Starając się.
Siedzimy sobie na nabrzeżu z S.- moim byłym szefem i jednocześnie dobrym przyjacielem. Siedzimy, popijamy piwko, rozmawiamy o życiu. S. stuknęło właśnie 41' na liczniku- jest starszy ode mnie o 11 lat. Ma już dorosłych synów, sporo przeżył, jeszcze więcej widział- i nie ukrywam, że traktuję go trochę jak mentora. Jesteśmy już w trakcie 4 butelki, więc konwersacja przechyla się na typowy samczy temat: o kobietach. Podsumowujemy swoje związki. Wyciągamy wnioski. Próbujemy znaleźć puentę. Moja ostatnia "poważna" relacja zakończyła się zdradą ze strony partnerki. S. pociąga spory łyk z butelki i mówi: - Wiesz, zdrada to obecnie coś powszechnego i naturalnego. W tym pędzie codzienności po prostu nie da jej się uniknąć. Zauważ, jak szybko teraz żyjemy- każda chwila to gonitwa. Do tego jakieś 3/4 czasu spędzamy tak naprawdę w pracy. Jesteśmy otoczeni ciekawymi, atrakcyjnymi ludźmi. Dobrze wiesz, jak wyglądają te wszystkie wyjazdy integracyjne. - No tak. Alkohol, używki i przelotny seks w kiblu- podsumowuję. - No dokładnie. Wiesz, pamiętam, jak kiedyś zacząłem podejrzewać o zdradę swoją żonę. Ona oczywiście na początku w ogóle nie chciała się przyznać. Ja w rzeczy samej sam święty nie byłem, ale jakoś nie mogłem przejść obok tego faktu obojętnie. Jak się dowiedziałem później- zakręcił się koło niej mój najlepszy przyjaciel. Któregoś dnia schlaliśmy się i wziąłem go na rozmowę- dość agresywną z mojej strony. Zacząłem wychodzić do niego ze swoimi argumentami, a on nagle przerwał mi ruchem ręki i mówi do mnie tak: - S., ruchasz inne? - Że co?! - No, nie pierdol tylko odpowiedz mi szczerze: ruchasz inne? - No rucham- odpowiedziałem. - No to skoro sam ruchasz inne, to daj też poruchać swoją. Pomyślałem, że ma skubany rację. Może i ten świat jest dziwny. A może po prostu jest, jaki jest- i nie do końca warto się nad tym aż tak zastanawiać?
Na zakończenie dodam tylko, że obaj panowie są najlepszymi przyjaciółmi po dziś dzień.