Podobno każdy szanujący się facet powinien przebiec w swoim życiu trasę maratonu. Coś chyba w tym jest. Nawet wziąłem sobie te słowa do serca; choć prawda jest taka, że biegać zacząłem po prostu dla zdrowia i zrzucenia kilkunastu zbędnych kilogramów. Kiedy więc dotarłem do punktu, w którym przebiegniecie dziesięciu kilometrów przestało sprawiać mi trudności- zaczęły się starty w zawodach. Dla satysfakcji pokonywania własnych barier, ograniczeń. W końcu pojawiła się myśl: Hmmm, fajnie by było ukończyć maraton. Trochę się wahałem, że może porywam się z motyką na słońce, że to jeszcze nie czas, nie ten poziom. Zwyciężyła ciekawość: zapisałem się na bieg, opłaciłem wpisowe i słowo się rzekło. Istnieją specjalne metody treningowe, pozwalające przygotować się biegaczowi niemal od poziomu zero do całkowitego sukcesu, czyli pokonania magicznego dystansu 42 km. Potrzeba na to przeważnie trzech miesięcy wytrwałego realizowania systematycznego planu. Ja oczywiście również planowałem taki trening, jednak praktyka sprowadziła się do 4-7 długodystansowych biegów na miesiąc (zawsze przekraczałem dystanse 10 km, kilka razy pokonałem również półmaraton). Na szczęście mam taką pracę, w której jestem non stop w ruchu, i to chyba uratowało mi tyłek.
29 września stanąłem na starcie. Wcześniej odczuwałem tylko podenerwowanie odkąd odebrałem pakiet startowy: koszulkę techniczną, kartę z moim numerem... Fakt, że to dzieje się naprawdę dotarł do mnie dopiero po starcie. Mimo, że sunąłem już pierwsze kilometry w asyście tysięcy biegaczy, widziałem banery z napisami, kibiców oraz słyszałem głos spikera, to nadal powtarzałem w myślach: "Ale jaja, to mi się chyba śni". A jednak... Odpaliłem muzykę i już mnie nie było. Kiedy biegnę na długich dystansach to wszystko dzieje się u mnie trochę jak z automatu. Mięśnie robią swoje- przemieszczam się, oddycham miarowo, pocę się, pokonuję kolejne kilometry. W tym wszystkim mam wrażenie, że sam stoję gdzieś jakby obok. Jestem osobną świadomością we własnym ciele, mimo że przecież w tym uczestniczę, obserwuję oraz doświadczam. Myśli krążą zupełnie gdzieś indziej- są poza bólem, zmęczeniem. Czasem słucham po prostu muzyki, innym razem prowadzę w myślach dialog z samym sobą, wyłączam się. I chyba za to najbardziej kocham bieganie.
Pierwsze 30 km były przyjemne jak niedzielny spacerek. Po prostu sunąłem przed siebie swoim tempem, zero zmęczenia. Na słuchawkach Echoes of Eon, dwie płyty Ptaków, składanka, Sweet Noise, Tides From Nebula. To właśnie tu czułem oderwanie od rzeczywistości. Pamiętam migawki; moment kiedy praktycznie odpłynąłem gdzieś w okolicy 18 kilometra. Dziwna, surrealistyczna rozkosz odrealnienia... bo niby biegnę, ale jestem gdzieś poza wszystkim. Z mojej małej nirvany wyrwał mnie 23 kilometr- to wtedy przebiegłem połowę trasy i zarazem najdłuższy dystans, jaki w ogóle pokonałem w życiu czy podczas treningu. Nadal nie czułem zmęczenia. Schody zaczęły się na 30 kilometrze. Najpierw wysiadła mi muzyka, a potem dopadła mnie "ściana".
Mityczna "ściana" to postrach każdego biegacza długodystansowego. Niektórzy donoszą, że czują się tak, jakby usiadł im na karku słoń, mają nogi jak z ołowiu, a w głowie pojawia się zniechęcenie oraz chęć zejścia z trasy połączona z pytaniem: "A po co ja to w ogóle robię?!". W rzeczywistości uczucie "ściany" to moment, w którym organizm wyczerpuje zapas cukrów oraz węglowodanów, i zaczyna pobierać energię spalając tłuszcze. Na szczęście moja "ściana" wypadła stosunkowo blado na tle zgromadzonych mitów. Po prostu biegło mi się bardzo niekomfortowo pomiędzy 31 a 35 km. Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, nad kolanem chwycił silny skurcz, dopadł mnie głód. Co 6-7 km nawadniałem się Powerade'm, wsuwałem też porcje bananów od wolontariuszy. Otuchy dodawali kibice: całe rodziny, zespoły grajków, bębniarze. Wiem, że to głupie, ale kilka razy prawie poszła mi łezka, gdy nagle ktoś zaczynał klaskać i krzyczeć: "Dawaj, Michał!! Dasz radę, jesteś najlepszy!". Obce osoby, twarze których nie znasz, uśmiechające się do ciebie. To dawało siłę.
Kiedy zderzyłem się ze swoją "ścianą", nie było najlepiej. Wcześniej myślałem: "Byle do 30 km, potem jakoś pójdzie". Nagle powstaje granica- wszystko cię boli, denerwuje, a w głowie masz świadomość, że jeszcze tyle kilometrów jest do przebiegnięcia. Swoją barierę pokonałem siłą woli. Wiedziałem, że moje mięśnie to udźwigną. Zacząłem powtarzać w głowie słowa: to jest twoja determinacja, wola walki, cały charakter, upór. Powoli, krok po kroku. Głowa w dół, robię swoje. Jak mantra. I w końcu przekroczyłem 38 kilometr. Tu już nie było wesoło. Żaden z kibiców się nie uśmiechał. Niektórzy kręcili głowami. Wolontariusze patrzyli z przerażeniem, troską. Bo jak się uśmiechać oraz być żywiołowym widząc ból? Japończyk, który biegł równo ze mną przez 3/4 trasy nagle krzyknął, złapał się za nogę. Pewnie skurcz. Nie mógł już biec, płakał, ale nadal uparcie stawiał nogę za nogą, naprzód. Siła woli. Determinacja. Charakter.
Nie jest mi lekko, ale również biegnę dalej. Mijam tych, którzy nie mają już sił. Siedzą przy drodze, na krawężnikach. Niektórych podtrzymują ochotnicy z WOŚPu. Jest mi szkoda wolontariuszy. Ci na ostatnich kilometrach mają chyba najmniej wdzięczną robotę do wykonania. Tak jak pisałem wcześniej- tu nikt się już nie uśmiecha, za dużo jest grymasów cierpienia na twarzach biegaczy. Mimo tego stają na wysokości zadania, podbiegają, przynoszą napoje, pomagają zejść tym, którzy nie mają już siły biec. W pewnym momencie przystaję, kucam, by rozciągnąć mięsień. Jeden wolontariusz podchodzi, pyta, czy nic mi nie jest, czy wszystko ok...
Na 40 kilometrze dzieje się coś niezwykłego. Nagle dostaję nowych sił, jak zastrzyk energii. To samo czują ludzie biegnący obok. Koleś za mną rzuca na głos, wskazując na metę na Stadionie Narodowym:
- O, patrzcie! Już go widać, skurwysyna! Dalej, jeszcze trochę!!!
Wszyscy się śmieją, przyspieszają. Ktoś kiedyś powiedział, że maratończycy są na starcie jak rodzina. Zaczynają bieg, rozmawiają, żartują razem. Tu nie ma barier, podziałów. Potem rozmowy milkną. W połowie trasy jest już tylko samotność, by na końcu znów połączyć się w jeden, wspólny ród. Coś w tym jest. Pięć godzin po wystrzale sygnału startu wbiegam na metę. Cały Stadion Narodowy tonie w nieustających oklaskach i krzykach kibiców. Przebiegłem maraton. 42 kilometry. Niezłe jaja. Przy bramie spotykam M. Kiedy ląduję w jej uścisku, coś we mnie pęka, nie trzymam łez...
Przekraczam 42 kilometr...
Z biegu pamiętam migawki. Ciemność, zapach i światła tunelu na powiślu. Kibicujących bębniarzy, zespoły. Chłód poranka, oraz moment gdy nagle wyjrzało słońce. Z biegaczy przede mną w blasku promieni unosiła się para. Pamiętam kulejącego Japończyka oraz gościa, którego poklepałem po plecach gdy zszedł z trasy. Przerażone twarze wolontariuszy na końcowych odcinkach trasy. Wesołego maratończyka przy Narodowym, tłum kibiców, atmosferę stadionu oraz medal- cenniejszy niż wszystkie inne do tej pory. Twarz oraz uśmiech M. na mecie. Pamiętam też swoje zwątpienie na 31 kilometrze, ból, oraz to, jak go przezwyciężyłem. Nie mięśniami- a jedynie siłą woli. I o to chodzi w tych wszystkich maratonach. Te 42 kilometry są jak lustrzane odbicie- tyle, że pokażą ci twój charakter lepiej niż jakiekolwiek inne lustro na świecie.